To film o samotności – tak media mówią o filmie „W imię…” w reżyserii Małgośki Szumowskiej. I tym razem nie kłamią.
Ksiądz Adam pracuje gdzieś na końcu świata. To wieś, jakiej dawno nie widziałam: ze sklepem w rozwalających się murach (daleko mu do żabek, groszków i stokrotek), z samą trudną młodzieżą, która albo pije piwo, albo znęca się nad innymi, albo przeklina i rechocze nie wiadomo z czego, ze stereotypową rodziną, w której się nie rozmawia (matka, trzech synów, a gdzie ojciec?), z ludźmi żyjącymi w prawdziwym ubóstwie. Ksiądz Adam został tam przeniesiony. Za karę. I pracuje z tzw. trudną młodzieżą, skupioną w ‘ognisku’. Znajduje z nimi wspólny język. Albo razem na budowie przerzucają kamienie, albo siedzą pod sklepem, albo jedzą posiłki.
Ksiądz Adam jest strasznie samotny. Nie ma przyjaciół. Opiekun z ogniska jest porządny, ale poważnie poważny, nie uśmiecha się wcale. Ewa, jego żona, na wsi czuje się jak na zesłaniu, porozumienia szuka na plebanii, a chcąc pomóc (sobie czy księdzu Adamowi?), oferuje raz ciasto, raz seks.
Ksiądz Adam w całym swym zagubieniu i samotności walczy z sobą i naturalną potrzebą bliskości drugiego człowieka. Walczy, bo jest księdzem, czyli nie może mieć zbyt bliskich relacji z innymi, znaczy z kobietami. Ale ksiądz Adam jest homoseksualistą, więc problem jest większy… Bo pewnie gdyby miał kobietę na boku, to wiele osób by to zrozumiało. Ale ksiądz – gej? I w dodatku pracujący z nastolatkami?
Film pięknie pokazuje potrzebę bliskości. Scena, w której Adam zaprzyjaźniony z wiejskim chłopakiem, w samochodzie kładzie mu głowę na ramieniu, zaznacza skalę jego cierpienia i jakiegoś życiowego zmęczenia.
Alkohol pity z gwinta i głośna muzyka nie dają rady Adamowemu poczuciu samotności i wyobcowania. Mieszkająca za granicą siostra, z którą próbuje rozmawiać, nie rozumie go. Wtedy padają proste i mocne słowa: „-Do kogo się przytulasz, gdy masz taką potrzebę? –Do dzieci. – A ja nie mam do kogo.” I jeszcze w innym kontekście: „-Jestem pedałem, nie pedofilem!”
Zdaje się, że Adama rozumie tylko Dynia, dramatycznie ubrany i zarośnięty młodzieniec ze wsi, odtrącany przez innych, bo niby nie umie grać w piłkę, milczy i zajmuje się upośledzonym bratem. Ale seks między nimi? Nie, Adam nie jest głupi, walczy z sobą, bo jest księdzem i zwyczajnie: tak nie wolno. Poza tym przecież w życiu nie zawsze chodzi o seks...
Genialny Andrzej Chyra. Połowa sukcesu filmu „W imię…” należy do niego. Ciekawa rola Łukasza Simlata: nawet raz się nie uśmiechnie, jest nadzwyczaj poważny i poważnie podchodzi do wszystkiego, w końcu ponad rok spędził w seminarium i czuje, że ma misję, że co złe, to trzeba naprawić. Urocza Maja Ostaszewska w bielusieńkim staniku, nieszczęśliwa w związku z Simlatem. Świetnie zagrał Tomasz Schuchardt – właściwie grać to on nie musiał, bo samym swoim wyglądem tlenionego blondyna z długimi ciemnymi rzęsami okalającymi duże oczy, które wwiercają się w ciebie, z ironicznym uśmieszkiem, wodzi na pokuszenie i jest szatanem, którego należy się bać.
Nie rozumiem tylko, skąd to posądzenie filmu o obrazoburstwo, o pokazanie Kościoła w złym świetle. Jedynym duchownym, który wzbudzał moje ambiwalentne odczucia w tym obrazie, był biskup (Olgierd Łukaszewicz): gdy mówił, ze Kościół nie zamiata spraw pod dywan, to mu zwyczajnie nie wierzyłam. Po raz drugi zdecydował o przeniesieniu księdza Adama w inne miejsce, a przecież takie wygnania nigdy (mam takie przekonanie) nie będą rozwiązaniem. Kara? Tak. Ale może trzeba by pomóc, a nie tylko karać? Zwłaszcza że o winie w kontekście księdza Adama trudno mówić. I jeszcze - na koniec sceny z biskupem - jego dwuznaczne "Ufam p(P?)anu".
Że ksiądz homoseksualista? No skoro w społeczeństwie są i hetero, i homo, a duchowieństwo jest częścią społeczeństwa, to naturalnie tam też muszą być homoseksualiści: jak wśród nauczycieli, rolników czy dziennikarzy.
Film trzyma w napięciu. Pozostaje w głowie i sama wracałam do niego myślami jeszcze przez kolejne dni od obejrzenia. Do tego naprawdę piękne zdjęcia Michała Englerta.
Polecam „W imię…” Jeśli nie wierzycie mi, to może innym? Srebrne Lwy w Gdyni, nagroda za najlepszą reżyserię dla Szumowskiej, nagroda dla Andrzeja Chyry – najlepszego aktora, a wcześniej Teddy Awards na festiwalu w Berlinie. Zasłużone.
PS Pozdrawiam serdecznie znajomych i zaprzyjaźnionych księży! ;)
PS 2 "33 sceny z życia" Szumowskiej też polecam.