Gdy zmierzchało, przychodził wujek. „Na szczęście, na zdrowie, kolęda, na tę Wigilię Bożego Narodzenia, abyście byli zdrowi, weseli, jak w niebie anieli” – witał się tradycyjnym w naszej rodzinie pozdrowieniem. I oficjalnie zapraszał na wieczerzę wigilijną. Czyli na postnik, jak mawiała Babcia Andzia. Czyli na pośnik. Co roku do wspólnego stołu zasiadały 3 pokolenia z pięciu domostw. I co roku kolację wigilijną przygotowywała inna rodzina. Najpierw K. i W., potem B., potem T., potem my, K., potem drudzy T. I w kolejnym roku rundka zaczynała się na nowo.
Stół (a właściwie ze 3 połączone stoły), zasłany białymi obrusami (albo bielusieńkimi wykrochmalonymi prześcieradłami). Przy nim krzesła, stołki i proste ławki. W końcu jakoś trzeba było pomieścić 25 – 30 osób. Dzieci oczywiście na kolanach rodziców. Na stole rozstawione naczynia, ale nie dla każdego. Dlaczego? Bo zwyczajowo barszcz z uszkami, groch w barszczu czy kapustę z grzybami i grochem, jadły po 2-3 osoby z jednego talerza. I każdy miał swoją łyżkę, przyniesioną z domu. Tradycja nakazywała tej łyżki nie wypuszczać z rąk przez cały wieczór, a po zjedzeniu kapusty z grochem należało uderzyć łyżką czoło sąsiada. Kto pierwszy, ten lepszy. I ile radości! ;) A po co? Żeby w nadchodzącym roku… nie bolała głowa.
Na postnik każda rodzina przychodziła z talerzem ryb. Wokół sporo stawów, więc o karpia nie było i nie jest trudno. Porcje ryby, zawsze dobrze wysmażone, znikały ze stołów jako pierwsze. Co jeszcze było w wigilijnym menu? Nie karp w galarecie, nie kutia, nawet nie pierogi z kapustą i grzybami. W końcu w niemal każdej rodzinie są inne zwyczaje. U nas: śledzie w cebulce, barszcz z uszkami, groch w barszczu (lub w wywarze z owocowego suszu), gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kluski z makiem i bakaliami, racuchy lub pączki, kapusta z grzybami, pierogi (z jabłkami, ze śliwkami, z makiem). I przepyszny kompot z suszonych jabłek (najlepiej takich malutkich, dzikich) i z gruszek. Robiony tak właściwie raz do roku. Co do potraw – olej, którym polewano kapustę czy dodawano go do innych potraw, to tzw. olej bity, lniany, czyli prawdziwy. No i barszcz czerwony – bynajmniej nie z torebki…
Między jedzeniem śpiewało się, oj śpiewało. Od „Wśród nocnej ciszy” przez „Do szopy, hej pasterze” po „Anioł pasterzom mówił” i „Jezus Malusieńki”. I tak wieczerza wigilijna trwała przynajmniej 3 godziny.
Potem w mrozie (dobrze, gdy był) wracało się do domów na chwilę drzemki, zmiany ubrań na cieplejsze i szło się na Pasterkę, która tradycyjnie odprawiana jest o północy. A jak w kościele najedzony (i lekko napity) lud ryknął „Bóg się rodzi”, to naprawdę czuć było Boże Narodzenie.
Czasy się zmieniają.
Dziś do stołu w mojej rodzinie zasiada nas trochę mniej, ale od 10 do 15 osób to i tak sporo. ;) I jest Skype, dzięki któremu pokonuje się tysiące kilometrów. Na szczęście potrawy podobne, kolędy też (wciąż śpiewamy więcej niż jedną czy dwie zwrotki). Życzenia może bardziej wymagające (choć jest też tradycyjne „obyśmy starego roku dożyli i za rok się znów spotkali”), ale opłatek wciąż kruchy i biały. Kłótni i poganiania od rana w Wigilię też nie brakuje (Mama: „Dzieci, prędzej, już druga, nie wyrobimy się…”; My: „mamo, czy kiedyś się nie wyrobiliśmy?”), muzyka i radio ściszone, post obowiązuje (no, najwyżej rybka lub śledzik), choć kawa z mlekiem ratuje pragnienie głodu. I przestroga: jaka Wigilia, taki cały rok.
Czasy się zmieniają, nic nie jest idealne, ale u nas to wciąż nie tylko tradycja, a prawdziwe świętowanie Bożego Narodzenia.
Do takich świąt tęsknię...
OdpowiedzUsuń