Gdy rok temu wrzuciłam na bloga pierwszy tekst, nie spodziewałam się, że 1 stycznia 2013 nadejdzie tak szybko. I że sporo się wydarzy. Cóż, wciąż jestem stanu wolnego, wciąż mam pracę, wciąż mam przyjaciół, wciąż tracę pieniądze na głupoty, wciąż lubię dobrze zjeść, wciąż pałam uczuciem do Jamiego Olivera, „Love actually” i Jo Nesbo, ale doszły nowe doświadczenia, nowe wrażenia. Dlatego czas na Subiektywny Ranking 2012 roku. Uprzedzam, w niektórych kategoriach zwycięzców będzie więcej, niż jeden.
Najlepsza książka: „Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych” Krzysztofa Środy (piękne i proste opowieści o spotkaniach, przyrodzie, smakach, zapachach, pokazujące jak piękna i prosta, a jednocześnie fascynująca potrafi być inność…); „Czarnobylska modlitwa” Swietłany Aleksijewicz (reportersko opowiedziane historie ludzi, najmocniej związanych z tragedią w Czarnobylu, od żony strażaka, który gasił wybuch, począwszy; przejmujące i mocne; nie doczytałam do końca, nie dałam rady); „Upiory” Jo Nesbo (kryminalne zwieńczenie historii o komisarzu Harrym Hole, która wciąga, niepokoi, zaskakuje, zaskakuje i jeszcze raz zaskakuje).
Najlepszy serial komediowy: „How I Met Your Mother” (Jak poznałem waszą matkę) – historia o przyjaźni, poszukiwaniu miłości w zakręconym Nowym Jorku, wierności, marzeniach, okraszona dużą dawką humoru, ironii i zabawy. PS Uwielbiam Barneya ;)
Najlepszy serial: co robi dojrzała kobieta, której mąż okazuje się zdradzać ją z call-girl? Poznajcie Alicję Florrick, czyli „Żonę idealną” (świat prawników, dylematów życiowych, polityki, a w tle życie prywatne, rodzina, dzieci, wychowanie… plus świetna rola błyskotliwego, zdecydowanego i nieco znerwicowanego Eliego Golda, brawurowo zagranego przez Alana Cumminga).
Najlepszy spektakl teatralny: „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium w reż. Janusza Opryńskiego (pisałam o tym na blogu) oraz „III Furie” teatru z Legnicy w reż. Marcina Libera (przejmujący, poruszający nerwy związek historii wojennej ze starożytnymi bogami i najbardziej współczesną współczesnością; niektóre wybory są potwornie trudne! A motyw przewodni „Gdzie są chłopcy z tamtych lat…” kołacze mi się w głowie do dziś). W tym kontekście napiszę jeszcze o najlepszej kreacji teatralnej na deskach Teatru Osterwy, która mnie kompletnie zaskoczyła: demonicznego Puka niezwykle plastycznie i wyraziście zagrał Przemysław Stippa (gdy wkroczył, a raczej wsunął się na scenę, aż mnie uniosło w fotelu). Choćby dla tej postaci warto obejrzeć „Sen…” (plus kształtne łydki Krzysztofa Olchawy w… białych rajstopach).
Najmilsze zaskoczenia: prezent od „Mikołaja” w Plazie oraz czerwone wino sączone z prawdziwych kieliszków… pewnej wrześniowej ciepłej nocy na ławce w parku akademickim w Lublinie.
Największe zaskoczenie: urodzinowa „Niespodzianka!” w wykonaniu siostry, brata, przyjaciół i kolegów z pracy, na którą kilka dni po urodzinach zupełnie nie byłam przygotowana; przecież był środek tygodnia, nikt prócz K., K. i A. do pubu miał nie przyjść, wszystkim coś wypadło, a potem… wyskok zza zasłony, z kwiatami i głośnym ‘Sto lat’. Zatkało mnie. To było cudowne ;)
Najgorsze zaskoczenie: finał „Upiorów” Jo Nesbo (nie zdradzę, kto zamordował); słowa wypowiedziane około drugiej w nocy „Wiesz, jednak nie powinniśmy się spotykać, dla twojego dobra…”; kolizja aut (pierwsza myśl po uderzeniu: „nie, to nie dzieje się naprawdę”, kolejna: „Przecież spojrzałam w lusterko!”).
Najlepszy zakup: płyta Niny Simone, śliwkowy kostium przeceniony z prawie 300 zł na 59 oraz malinowe Huntery (kupione w Internecie, co mi się raczej nie zdarza).
Najgorszy zakup: balsam przeciw cellulitowi i rozstępom – w ogóle nie działa…
Największa strata: moje czerwone trampki nie nadają się już do chodzenia… ;(
Najlepsze cytaty: mam fatalną pamięć do cudzych słów, ale coś tam sobie ostatnio przypomniałam… 1) –Kiedy wygląd się nie liczy? – Kiedy kobieta jest ładna.
2) – Patrzcie, dostałem jej numer telefonu. Zaraz do nie zadzwonię. – Nie, od razu nie wypada. Musisz poczekać trzy dni. – Trzy dni? Bzdura, dzwonię zaraz. – Ale zasada trzech dni!!! – Zasada trzech dni? Kto ją wymyślił? – Jezus… (to oczywiście podpowiedź Barneya z How I Met Your Mother ;)
3) – Zarezerwowałem stolik dla dwóch osób. – Ale to tylko obiad! - Zależy, jak dużo wypijesz… (powiedział dr House do dra Wilsona ;)
4) – Mężczyźni nie są jak autobusy. Następny nie będzie za 10 minut. (Anna w Downton Abbey ;)
5) W pubie: - Wygląda na mężatkę… - Tak sądzisz? Dlaczego? – odwracam się i pytam z uśmiechem. - Bo chowa pani rękę w kieszeni… ;)
6) „ Jesteś ideałem” i „Nie myśl sobie, że mnie inspirujesz” ;) ;)
Najlepszy wyjazd: Portugalia i Włochy ex aequo, czyli od włóczenia się z Agą po starym Porto i Lizbonie, podjadania słodkości i koncercie fado w malutkiej knajpce po leżakowanie nad jeziorem Bracciano, włoską kawę i wygłupy z Kubą ‘Ajdormitobene’ ;).
Najlepsze jedzenie: tu mogłabym pisać i pisać, ale na pewno: papryczki marynowane i ryba zrobione przez nieocenioną Ewę, włoska uczta z owocami morza i pizzą z ziemniakami w Bracciano oraz tradycyjne portugalskie pastel de nata. Do tego żurawinówka mojej Mamy ;)
Drobne, ale ważne sukcesy: przejechanie prawie 500 km w ciągu dwóch dni (za kierownicą obcego auta, na nieznanej mi trasie, 8 miesięcy po zrobieniu prawa jazdy); zrobienie całkiem dobrych klusek z makiem i bakaliami oraz około stu pierogów na wieczerzę wigilijną; autorstwo kilku ładnych i ambitnych audycji (np. o Zygmuncie Hertzu ;)
Największa zawodowa wpadka i sukces jednocześnie: wywiad z Jackiem Hugo-Baderem, świetnym reportażystą, autorem „Dzienników kołymskich”. Pojechałam do Krasnegostawu, żeby spokojnie porozmawiać z Jackiem (wtedy jeszcze Panem Jackiem), który był w trasie i spotykał się z czytelnikami. Pamiętam duży stres, bo ludzie, których cenię i podziwiam, także mnie stresują. Jacek okazał się przesympatycznym rozmówcą, przede wszystkim ciekawie opowiadającym o swych doświadczeniach, mówiącym energicznie, z wyczuwalną w głosie pasją. Cóż, krótko powiem, że finał był taki, iż po prawie dwóch godzinach rozmowy, gdy Jacek powiedział „Pani Agnieszko, czuję, że to było ważne, że padło tu kilka ważnych zdań”, mój sprzęt nagraniowy odmówił posłuszeństwa…. Po prostu nie zapisał ostatniego znacznika, czyli większości rozmowy. Co za wstyd! Co za strata! Do Lublina wracałam z płaczem. Na szczęście Jacek zaprosił mnie kolejnego dnia ponownie do Krasnegostawu. Byłam, nagrałam. Wiedziałam, że drugi raz nie będzie tak samo, ale… mimo wszystko wywiad uznaję za ciekawy, audycję za udaną. A sam Jacek Hugo-Bader to człowiek niezwykle ciekawy, wartościowy, zwyczajnie dobry. I to chyba także uznaję za swoje największe szczęście nie tylko tego roku: że wciąż poznaję naprawdę sporo wartościowych, interesujących, po prostu fajnych ludzi. A mieć takich wokół to prawdziwy skarb. Świat nie jest zły, skoro są na nim tacy ludzie. I to mnie ogromnie raduje ;)
PS Dziękuję Wam wszystkim, że jesteście i znajdujecie czas, by czytać moje wypociny. Niektórzy czytują także w Katowicach czy Wrocławiu, niektórzy nawet w Stanach i w Holandii. Dziękuję ;) I dobrego kolejnego roku
poniedziałek, 31 grudnia 2012
wtorek, 25 grudnia 2012
Na szczęście, na zdrowie, kolęda!
Gdy zmierzchało, przychodził wujek. „Na szczęście, na zdrowie, kolęda, na tę Wigilię Bożego Narodzenia, abyście byli zdrowi, weseli, jak w niebie anieli” – witał się tradycyjnym w naszej rodzinie pozdrowieniem. I oficjalnie zapraszał na wieczerzę wigilijną. Czyli na postnik, jak mawiała Babcia Andzia. Czyli na pośnik. Co roku do wspólnego stołu zasiadały 3 pokolenia z pięciu domostw. I co roku kolację wigilijną przygotowywała inna rodzina. Najpierw K. i W., potem B., potem T., potem my, K., potem drudzy T. I w kolejnym roku rundka zaczynała się na nowo.
Stół (a właściwie ze 3 połączone stoły), zasłany białymi obrusami (albo bielusieńkimi wykrochmalonymi prześcieradłami). Przy nim krzesła, stołki i proste ławki. W końcu jakoś trzeba było pomieścić 25 – 30 osób. Dzieci oczywiście na kolanach rodziców. Na stole rozstawione naczynia, ale nie dla każdego. Dlaczego? Bo zwyczajowo barszcz z uszkami, groch w barszczu czy kapustę z grzybami i grochem, jadły po 2-3 osoby z jednego talerza. I każdy miał swoją łyżkę, przyniesioną z domu. Tradycja nakazywała tej łyżki nie wypuszczać z rąk przez cały wieczór, a po zjedzeniu kapusty z grochem należało uderzyć łyżką czoło sąsiada. Kto pierwszy, ten lepszy. I ile radości! ;) A po co? Żeby w nadchodzącym roku… nie bolała głowa.
Na postnik każda rodzina przychodziła z talerzem ryb. Wokół sporo stawów, więc o karpia nie było i nie jest trudno. Porcje ryby, zawsze dobrze wysmażone, znikały ze stołów jako pierwsze. Co jeszcze było w wigilijnym menu? Nie karp w galarecie, nie kutia, nawet nie pierogi z kapustą i grzybami. W końcu w niemal każdej rodzinie są inne zwyczaje. U nas: śledzie w cebulce, barszcz z uszkami, groch w barszczu (lub w wywarze z owocowego suszu), gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kluski z makiem i bakaliami, racuchy lub pączki, kapusta z grzybami, pierogi (z jabłkami, ze śliwkami, z makiem). I przepyszny kompot z suszonych jabłek (najlepiej takich malutkich, dzikich) i z gruszek. Robiony tak właściwie raz do roku. Co do potraw – olej, którym polewano kapustę czy dodawano go do innych potraw, to tzw. olej bity, lniany, czyli prawdziwy. No i barszcz czerwony – bynajmniej nie z torebki…
Między jedzeniem śpiewało się, oj śpiewało. Od „Wśród nocnej ciszy” przez „Do szopy, hej pasterze” po „Anioł pasterzom mówił” i „Jezus Malusieńki”. I tak wieczerza wigilijna trwała przynajmniej 3 godziny.
Potem w mrozie (dobrze, gdy był) wracało się do domów na chwilę drzemki, zmiany ubrań na cieplejsze i szło się na Pasterkę, która tradycyjnie odprawiana jest o północy. A jak w kościele najedzony (i lekko napity) lud ryknął „Bóg się rodzi”, to naprawdę czuć było Boże Narodzenie.
Czasy się zmieniają.
Dziś do stołu w mojej rodzinie zasiada nas trochę mniej, ale od 10 do 15 osób to i tak sporo. ;) I jest Skype, dzięki któremu pokonuje się tysiące kilometrów. Na szczęście potrawy podobne, kolędy też (wciąż śpiewamy więcej niż jedną czy dwie zwrotki). Życzenia może bardziej wymagające (choć jest też tradycyjne „obyśmy starego roku dożyli i za rok się znów spotkali”), ale opłatek wciąż kruchy i biały. Kłótni i poganiania od rana w Wigilię też nie brakuje (Mama: „Dzieci, prędzej, już druga, nie wyrobimy się…”; My: „mamo, czy kiedyś się nie wyrobiliśmy?”), muzyka i radio ściszone, post obowiązuje (no, najwyżej rybka lub śledzik), choć kawa z mlekiem ratuje pragnienie głodu. I przestroga: jaka Wigilia, taki cały rok.
Czasy się zmieniają, nic nie jest idealne, ale u nas to wciąż nie tylko tradycja, a prawdziwe świętowanie Bożego Narodzenia.
Stół (a właściwie ze 3 połączone stoły), zasłany białymi obrusami (albo bielusieńkimi wykrochmalonymi prześcieradłami). Przy nim krzesła, stołki i proste ławki. W końcu jakoś trzeba było pomieścić 25 – 30 osób. Dzieci oczywiście na kolanach rodziców. Na stole rozstawione naczynia, ale nie dla każdego. Dlaczego? Bo zwyczajowo barszcz z uszkami, groch w barszczu czy kapustę z grzybami i grochem, jadły po 2-3 osoby z jednego talerza. I każdy miał swoją łyżkę, przyniesioną z domu. Tradycja nakazywała tej łyżki nie wypuszczać z rąk przez cały wieczór, a po zjedzeniu kapusty z grochem należało uderzyć łyżką czoło sąsiada. Kto pierwszy, ten lepszy. I ile radości! ;) A po co? Żeby w nadchodzącym roku… nie bolała głowa.
Na postnik każda rodzina przychodziła z talerzem ryb. Wokół sporo stawów, więc o karpia nie było i nie jest trudno. Porcje ryby, zawsze dobrze wysmażone, znikały ze stołów jako pierwsze. Co jeszcze było w wigilijnym menu? Nie karp w galarecie, nie kutia, nawet nie pierogi z kapustą i grzybami. W końcu w niemal każdej rodzinie są inne zwyczaje. U nas: śledzie w cebulce, barszcz z uszkami, groch w barszczu (lub w wywarze z owocowego suszu), gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kluski z makiem i bakaliami, racuchy lub pączki, kapusta z grzybami, pierogi (z jabłkami, ze śliwkami, z makiem). I przepyszny kompot z suszonych jabłek (najlepiej takich malutkich, dzikich) i z gruszek. Robiony tak właściwie raz do roku. Co do potraw – olej, którym polewano kapustę czy dodawano go do innych potraw, to tzw. olej bity, lniany, czyli prawdziwy. No i barszcz czerwony – bynajmniej nie z torebki…
Między jedzeniem śpiewało się, oj śpiewało. Od „Wśród nocnej ciszy” przez „Do szopy, hej pasterze” po „Anioł pasterzom mówił” i „Jezus Malusieńki”. I tak wieczerza wigilijna trwała przynajmniej 3 godziny.
Potem w mrozie (dobrze, gdy był) wracało się do domów na chwilę drzemki, zmiany ubrań na cieplejsze i szło się na Pasterkę, która tradycyjnie odprawiana jest o północy. A jak w kościele najedzony (i lekko napity) lud ryknął „Bóg się rodzi”, to naprawdę czuć było Boże Narodzenie.
Czasy się zmieniają.
Dziś do stołu w mojej rodzinie zasiada nas trochę mniej, ale od 10 do 15 osób to i tak sporo. ;) I jest Skype, dzięki któremu pokonuje się tysiące kilometrów. Na szczęście potrawy podobne, kolędy też (wciąż śpiewamy więcej niż jedną czy dwie zwrotki). Życzenia może bardziej wymagające (choć jest też tradycyjne „obyśmy starego roku dożyli i za rok się znów spotkali”), ale opłatek wciąż kruchy i biały. Kłótni i poganiania od rana w Wigilię też nie brakuje (Mama: „Dzieci, prędzej, już druga, nie wyrobimy się…”; My: „mamo, czy kiedyś się nie wyrobiliśmy?”), muzyka i radio ściszone, post obowiązuje (no, najwyżej rybka lub śledzik), choć kawa z mlekiem ratuje pragnienie głodu. I przestroga: jaka Wigilia, taki cały rok.
Czasy się zmieniają, nic nie jest idealne, ale u nas to wciąż nie tylko tradycja, a prawdziwe świętowanie Bożego Narodzenia.
piątek, 21 grudnia 2012
Dzieci to skarb
-Zabiję te czarnuchy! – mówi około trzyletni chłopiec, ubrany w granatowy kombinezon, buty z kożuszkiem i wielką czapkę. A właściwie wykrzykuje te słowa w kierunku szukających ziarenek na chodniku srebrno-szarych gołębi. Próbuje energicznie zbliżyć do nich swe buty, ale gołębie odskakują lub odfruwają. – Aaaaaaa! – pokrzykuje dalej chłopiec. –Aaaa… Zginiesz!
Znajduje jakiś patyk i niczym bohater filmów kung-fu próbuje się uporać z mniejszymi od siebie stworzeniami. Nagle pokazuje też swą siłę i poczucie władczości oraz… brak gustu, bo moje brązowe skórzane kozaki chyba mu się nie podobają. Jego noga uderza w moją. Nasze spojrzenia się spotykają. Wyrwać mu ten patyk i nauczyć go kultury? Pokazać, że nie jest panem chodnika? Udowodnić, że jego władza kończy się w przedszkolu, terror może sprawować w domu, ale nie w otwartym miejscu publicznym przy ul. Sowińskiego? Gówniarz jeden! A potem z takiego wyrośnie prawdziwy terrorysta, złodziej albo przynajmniej niesprawiedliwy szef. Mam nadzieję, że tego trzylatka, który zdecydował się znowu urągać słowem i czynem gołębiom, terroryzując okolicę, nauczą dobrego zachowania w domu. Oby rodzice przestali go juz rozpieszczać i nie pozwalali oglądać głupawych filmów...
Nagle odwraca się idąca przed nami starsza kobieta i ciepłym, choć zachrypniętym nieco głosem mówi:
- Oskarusiu, kochany, chodź do babci… Kupimy ci twój ulubiony batonik.
Znajduje jakiś patyk i niczym bohater filmów kung-fu próbuje się uporać z mniejszymi od siebie stworzeniami. Nagle pokazuje też swą siłę i poczucie władczości oraz… brak gustu, bo moje brązowe skórzane kozaki chyba mu się nie podobają. Jego noga uderza w moją. Nasze spojrzenia się spotykają. Wyrwać mu ten patyk i nauczyć go kultury? Pokazać, że nie jest panem chodnika? Udowodnić, że jego władza kończy się w przedszkolu, terror może sprawować w domu, ale nie w otwartym miejscu publicznym przy ul. Sowińskiego? Gówniarz jeden! A potem z takiego wyrośnie prawdziwy terrorysta, złodziej albo przynajmniej niesprawiedliwy szef. Mam nadzieję, że tego trzylatka, który zdecydował się znowu urągać słowem i czynem gołębiom, terroryzując okolicę, nauczą dobrego zachowania w domu. Oby rodzice przestali go juz rozpieszczać i nie pozwalali oglądać głupawych filmów...
Nagle odwraca się idąca przed nami starsza kobieta i ciepłym, choć zachrypniętym nieco głosem mówi:
- Oskarusiu, kochany, chodź do babci… Kupimy ci twój ulubiony batonik.
wtorek, 4 grudnia 2012
To tylko kwiatki?
Czy buty to dobry prezent od chłopaka dla dziewczyny? Ale po kolei...
***
Zimowe szare popołudnie. Sygnał komórki. Wyświetla się nieznany mi numer.
- Pani Anna Kowalska? – zagaja miły męski głos.
- Przy telefonie – odpowiadam. A niby któż inny mógłby odebrać moją prywatną komórkę...
- Mam dla Pani przesyłkę. A dokładnie: kwiaty. Czy jest pani w tej chwili w mieszkaniu? Ulica Kolorowa?
- Jezu! Kwiaty? Dla mnie? Yyyy. Tak, jestem w domu, zapraszam.
Po 20 minutach w drzwiach mieszkania stoi dostawca z naręczem żółtych tulipanów i fioletowych irysów. Na tle zielonych liści wyglądają bajkowo. Od kogo? Nie ma wizytówki. Ale chyba się domyślam.
Następnego dnia po południu znowu telefon. I znowu przesyłka. Nie do wiary! Drugi dzień z rzędu. I znowu kwiaty. Tym razem piękne pełne różowo-kremowe róże, otulone jasnymi tulipanami. Cudo. Zwłaszcza, że na dworze jakieś -10 stopni Celsjusza. Jejku, ktoś ma gest. I poczucie smaku. I lubi robić niespodzianki.
Trzeci dzień. Mogłam się spodziewać, ale i tak było przemiło. Tym razem potężny bukiet czerwonych róż. Wszak to 14 lutego. Gradacja emocji związana z kwiatami była, a jakże. Prezent piękny. I uwielbiam niespodzianki. Dziś z prawdopodobnym (bo nigdy się nie przyznał) nadawcą kwiatów kontaktu nie mam, nic nas nie łączyło prócz wzajemnej sympatii, ale piękne wspomnienia zostały. Bo czy kwiaty nie są najpiękniejszym prezentem dla kobiety?
***
- E tam, słaba historia… - mówi znajomy.
- Fajne, ale takie banalne. Kwiaty? – z niedowierzeniem dodaje drugi.
- To tylko jakieś kwiatki. Nie wysilił się… - potakuje trzeci.
- Po pierwsze liczy się gest i pomysł, nie tylko same kwiaty – odpowiadam wchodząc na emocjonalny ton i dziwiąc się, że moi koledzy tak nic nie rozumieją. – Po drugie kwiaty to najprostszy, a jednocześnie piękny i wymowny prezent. Na co dzień i od święta. Jak chcecie sprawić radość albo zatuszować jakąś wpadkę. Zamiast kombinować jak dobrać kolczyki albo czy perfumy się spodobają, dajecie kwiaty. Czemu tego nie doceniacie? Czemu nie kupujecie swoim dziewczynom i żonom kwiatów tak często, jak by tego chciały? Parę złotych, parę minut, a one mają duuuużo radości. A Wy stajecie się bohaterami – przekonuję.
- Lepsza jest jednak biżuteria…
- Bielizna. Coś odjazdowego.
- Kosmetyki. Tak.
- A ja kupiłem… buty.
- COOOOOOO? Ale… jak to?
- Normalnie. Poszliśmy do sklepu, wybrała sobie, przymierzyła, a ja zapłaciłem – opowiada R.
- Ale przecież takie buty (i w taki sposób zakupione) to może sprawić tylko mąż żonie, to przecież nie może być uroczy prezent...
- Ale jej się podobały – ripostuje R.
- Ale buty??? - Powtarzam z niedowierzaniem… - Nie czujesz, że Cię naciągnęła?
- No przecież byliśmy razem 2 lata. Od dawna jest moją eks, a wciąż ma te buty.
I tak zaczęły się moje rozmowy o tym, co najlepsze na prezent (w związkach damsko-męskich). I jak rozpoznać, czy Twoja dziewczyna/ Twój chłopak nie naciąga Cię na kosztowności, czy nie wykorzystuje Cię. I co kobiety cieszy najbardziej. I jakie najoryginalniejsze prezenty otrzymaliście.
Piszę to nie tylko w kontekście zbliżającego się Mikołaja. Choć mam nadzieję, że i ja od Mikołaja coś dostanę. Na szczęście nie jestem wymagająca. I uwielbiam Kinder Niespodzianki ;)
PS Pewnie spytacie, co to za buty? Na szczęście nie kozaki, ani nie japonki. Szpilki. ;)
***
Zimowe szare popołudnie. Sygnał komórki. Wyświetla się nieznany mi numer.
- Pani Anna Kowalska? – zagaja miły męski głos.
- Przy telefonie – odpowiadam. A niby któż inny mógłby odebrać moją prywatną komórkę...
- Mam dla Pani przesyłkę. A dokładnie: kwiaty. Czy jest pani w tej chwili w mieszkaniu? Ulica Kolorowa?
- Jezu! Kwiaty? Dla mnie? Yyyy. Tak, jestem w domu, zapraszam.
Po 20 minutach w drzwiach mieszkania stoi dostawca z naręczem żółtych tulipanów i fioletowych irysów. Na tle zielonych liści wyglądają bajkowo. Od kogo? Nie ma wizytówki. Ale chyba się domyślam.
Następnego dnia po południu znowu telefon. I znowu przesyłka. Nie do wiary! Drugi dzień z rzędu. I znowu kwiaty. Tym razem piękne pełne różowo-kremowe róże, otulone jasnymi tulipanami. Cudo. Zwłaszcza, że na dworze jakieś -10 stopni Celsjusza. Jejku, ktoś ma gest. I poczucie smaku. I lubi robić niespodzianki.
Trzeci dzień. Mogłam się spodziewać, ale i tak było przemiło. Tym razem potężny bukiet czerwonych róż. Wszak to 14 lutego. Gradacja emocji związana z kwiatami była, a jakże. Prezent piękny. I uwielbiam niespodzianki. Dziś z prawdopodobnym (bo nigdy się nie przyznał) nadawcą kwiatów kontaktu nie mam, nic nas nie łączyło prócz wzajemnej sympatii, ale piękne wspomnienia zostały. Bo czy kwiaty nie są najpiękniejszym prezentem dla kobiety?
***
- E tam, słaba historia… - mówi znajomy.
- Fajne, ale takie banalne. Kwiaty? – z niedowierzeniem dodaje drugi.
- To tylko jakieś kwiatki. Nie wysilił się… - potakuje trzeci.
- Po pierwsze liczy się gest i pomysł, nie tylko same kwiaty – odpowiadam wchodząc na emocjonalny ton i dziwiąc się, że moi koledzy tak nic nie rozumieją. – Po drugie kwiaty to najprostszy, a jednocześnie piękny i wymowny prezent. Na co dzień i od święta. Jak chcecie sprawić radość albo zatuszować jakąś wpadkę. Zamiast kombinować jak dobrać kolczyki albo czy perfumy się spodobają, dajecie kwiaty. Czemu tego nie doceniacie? Czemu nie kupujecie swoim dziewczynom i żonom kwiatów tak często, jak by tego chciały? Parę złotych, parę minut, a one mają duuuużo radości. A Wy stajecie się bohaterami – przekonuję.
- Lepsza jest jednak biżuteria…
- Bielizna. Coś odjazdowego.
- Kosmetyki. Tak.
- A ja kupiłem… buty.
- COOOOOOO? Ale… jak to?
- Normalnie. Poszliśmy do sklepu, wybrała sobie, przymierzyła, a ja zapłaciłem – opowiada R.
- Ale przecież takie buty (i w taki sposób zakupione) to może sprawić tylko mąż żonie, to przecież nie może być uroczy prezent...
- Ale jej się podobały – ripostuje R.
- Ale buty??? - Powtarzam z niedowierzaniem… - Nie czujesz, że Cię naciągnęła?
- No przecież byliśmy razem 2 lata. Od dawna jest moją eks, a wciąż ma te buty.
I tak zaczęły się moje rozmowy o tym, co najlepsze na prezent (w związkach damsko-męskich). I jak rozpoznać, czy Twoja dziewczyna/ Twój chłopak nie naciąga Cię na kosztowności, czy nie wykorzystuje Cię. I co kobiety cieszy najbardziej. I jakie najoryginalniejsze prezenty otrzymaliście.
Piszę to nie tylko w kontekście zbliżającego się Mikołaja. Choć mam nadzieję, że i ja od Mikołaja coś dostanę. Na szczęście nie jestem wymagająca. I uwielbiam Kinder Niespodzianki ;)
PS Pewnie spytacie, co to za buty? Na szczęście nie kozaki, ani nie japonki. Szpilki. ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)