Bałam się, że pociąg będzie przepełniony. Na szczęście większość studentów zdążyła wrócić do domów przed Wielką Sobotą.
Minutę przed odjazdem do wagonu wszedł starszy pan, niewysoki, przygarbiony, z włosami niczym młody Szopen (w wydaniu Adamczyka), Dać mu fortepian, a zapewne powygrywałby na nim mazurki i porywające preludia, do rytmu potrząsając szaro-białymi skręconymi włosami. Nie dane mu było. Nam też nie – na szczęście – posłuchać jego interpretacji Szopena, ale uraczył nas inną muzyką. Na harmonijce ustnej. Choć nie, przepraszam. Znajomi artyści mieliby prawo się oburzyć, że dzwięk wydobywany z ust towarzysza podróży, przechodzący przez bordowo-srebrną harmonijkę, nazywam muzyką.
Mężczyzna nie tylko pragnął uraczyć innych swymi umiejętnościami (których jakoś w końcu nie potrafił wyrazić). Jako kulturalny człowiek postanowił też dotrzymać towarzystwa samotnie podróżującej miłej blondynce po 50-tce.
- Czy zechce pani przesunąć tę saszetkę, żebym mógł tutaj posadzić swoje dupsko? – wypłynęło z jego skurczonych w bladym uśmiechu ust.
Uff – pomyślałam – jak dobrze, że moja walizka i komputer są wystarczająco duże, by nie trzeba ich było na siłę upychać pod fotelami. Pan X siadł tuz przede mną, a uczynił to mamrocząc pod nosem „ozdobniki” na K i S. Przy okazji raczył – do kogo to mówił? – wyrazić opinię, że „Lublin to kondoniarze i dziwki, dlatego jadę do ukochanej Stalówki”. Pani, której przyszło siedzieć obok niego, zdecydowanie zareagowała, że przy niej ma być grzeczny. I był. Przez minutę. Zanim zaczął grać. A właściwie wyrzucać z siebie – za pomocą harmonijki – jakieś nie-melodyjne dźwięki.
Zanim przyszedł konduktor, któremu nie pokazał biletu (bo go nie miał, tak jak i dowodu osobistego), zanim zdążył rozwścieczyć pasażerów pociągu głośnym i upierdliwym zachowaniem, zanim dojechaliśmy do Niedrzwicy, powiedział do swej sąsiadki:
- A wie pani, że moim kumplem jest Jezus Chrystus?
I dopiero w tym momencie zaczęłam mu zazdrościć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz