George Clooney w kwiecistych koszulach i biegający w dziwnych pantoflach niczym Forrest Gump?
George Clooney z przydługimi falującymi siwymi włosami, do których aż się prosi wpiąć kolorowy kwiatek?
George Clooney przygarbiony i rozkładający ręce, bo nie wie, co zrobić i powiedzieć?
Tym razem to nie błyskotliwy złodziej, sprytny polityk czy superkochanek. To ojciec dwóch dziewcząt, które mają problemy z przestrzeganiem reguł i kulturalnym słownictwem. To mąż, który przechodzi trudny okres w małżeństwie. To spadkobierca rajskiej ziemi, który ma zdecydować, czy podpisać sprzedaż tej ziemi za grube czy za grubsze miliony.
Nagle jego żona ulega wypadkowi, zapada w śpiączkę. Czuwając w szpitalu obiecuje żonie, Bogu i sobie, że się zmieni, że zacznie z nią rozmawiać i jej słuchać, że jak tylko się obudzi, to zmieni ich życie na lepsze. Cierpi. I od swoje starszej córki dowiaduje się, że… żona miała romans. Okazuje się też, że była zakochana w innym i chciała od męża odejść. Ale nie zdążyła.
Co chce zrobić? Dać facetowi w mordę? Co powiedzieć żonie, gdy już się wybudzi? Jak zająć się córkami, dla których był tylko – jak sam przyznaje – awaryjnym ojcem? I jak z tą świadomością żyć dalej?
Po pełnym seksu „Sponsoringu” tu inaczej jest pokazany problem zdrady. Pojawiają się pytania: dlaczego? ile w tym mojej winy? jak, gdzie, ile razy? (spotkanie męża i kochanka: - Ale powiedz, robiliście to w naszej sypialni? – Tak, raz. – Tu akurat mogłeś skłamać. – OK, dwa razy…) Jednak to sytuacja wyjątkowa, bo żona w śpiączce i już się nie obudzi – nie złoży wyjaśnień, nie przeprosi, ale i nie wypada na nią krzyczeć… Może więc z zemsty sprawdzić kim jej kochanek jest, powiedzieć jego żonie, zniszczyć mu rodzinę, nie dać zarobić większej kasy… A może powiedzieć mu o kochance/małżonce i pozwolić pożegnać się z nią w szpitalu? I jak z tym ciężarem dalej?
Zwykle film odnosimy w jakimś stopniu do swojego życia, więc pewnie pojawią się pytania dotyczącego tego, czy w moim małżeństwie możliwa jest zdrada? Co by się stało, gdybym dowiedziała się, że mój mąż mnie zdradza? Co by było, gdybym zakochała się w innym – powiedzieć mężowi, odejść od niego?
Ale obraz „Spadkobiercy” nie skupia się na samej zdradzie. Pokazuje trudne relacje w rodzinie, problemy dorastającej młodzieży oraz schorowanych starców, wątpliwości przyjaciół, którzy wiedzą o zdradzie (powiedzieć mu czy nie?)
Po wyjściu z kina stwierdziłam, że to po prostu dobry obyczajowy film. Clooney dodaje mu uroku i wiarygodności. Bonusem są Hawaje, raj na ziemi, ale raj tylko dla turystów.
PS Jeśli z wiernością w związku miewasz problemy, to nie idź z partenerem/partnerką na „Spadkobierców”. Chyba, że postanawiasz zmienić swe życie.
wtorek, 28 lutego 2012
poniedziałek, 27 lutego 2012
Luksus czy luksusik?
Byłam na pokazie mody Macieja Zienia. Niby zwykła praca reporterska, ale tym razem wyjątkowo połączona z możliwością uczestniczenia w całym spotkaniu. W końcu prócz wywiadu powinnam słuchaczom przedstawić relację z imprezy, która – jak na Lublin – była dużą i dość snobistyczną. I – z mojej perspektywy – udaną.
Profesjonalny długi wybieg, eleganckie fotele, ustawione światła, logo Zień na końcu wybiegu. Modelki z mocno na czerwono zarysowanymi ustami i z włosami gładko ułożonymi w kitkę z tyłu głowy. I te suknie… Już wiem, dlaczego Zienia nazywają projektantem gwiazd. Nie dlatego, że jego suknie noszą gwiazdy typu Kręglicka czy Kożuchowska, ale dlatego, że w kreacjach kobiety lśnią jak gwiazdy. Wiele spośród prezentowanych wczoraj kreacji można by założyć na czerwony dywan. Moje ulubione: długa czerwona i grafitowa, z minimalnym trenem, falująca, podkreślająca kobiecą linię (słabo zarysowaną u ładnych, ale naprawdę za chudych modelek…), jedwabna (chyba), lekko błyszcząca, bez ramion i bez dekoltu, za to od szyi do pasa z samej koronki… O takiej kreacji mogę tylko pomarzyć, no chyba że skopiowałabym krój Zienia i projekt zaniosła do znajomej krawcowej. Tylko gdzie bym ją założyła? Właśnie. A propos okazji…
W Lublinie coraz więcej imprez 'salonowych': ambasadory, gale klubu biznesu... „Filozofia luksusu” była hasłem pokazu mody Macieja Zienia w Lublinie. Spotkanie zaczęło się od prezentacji jakiegoś nowego auta (sorry, panowie, ale kiecki dla mnie ważniejsze niż samochód). Przed pokazem z mini-recitalem wystąpiło doskonałe trio: Dorota Miśkiewicz, jej ojciec Henryk Miśkiewicz na saksofonie i gitarzysta Marek Napiórkowski. Następnie oczekiwany prezentacja kolekcji Zienia (kilka starych i większość nowych kreacji, z których część podobno zobaczymy w propozycjach na sezon 2012/2013). I na końcu bankiet: okrągłe stoliki, eleganckie nakrycia, dobre jedzenie (może prócz ciastek…). Tylko ta publiczność. I tu będę krytyczna i złośliwa.
Podczas recitalu połowa gości rozmawiała, niekoniecznie szeptając. Pewna młoda pani w krótkiej czerwonej kiecce i czarnych butach na niewielkim obcasie wraz z koleżanką wyszła po drinka. Państwo siedzący za mną komentowali w stylu: - Jezu, ale muza… - Mogliby już skończyć.
Cóż, bossanovy nie każdemu musza się podobać. Też wolałabym posłuchać tego występu w knajpce ze zgaszonymi światłami i z lampką wina w dłoni, ale i tak cieszyło mnie, że uczestniczę w wydarzeniu z klasą, które wywołuje emocje i zmusza mnie do podrygiwania w rytm.
Ale to nie wszystko. Prowadzący wydarzenie – skądinąd miły i sympatyczny – poczuł się jak modelka i najpierw z mikrofonem w dłoni spacerował do połowy wybiegu i wracał, niespiesznie pokazując większości zgromadzonym swój tył… I tak raz za razem. Nad niezapiętą marynarka zrzędzić nie będę.
Przejdźmy do meritum.
Na pokazie mody zwraca się uwagę na modę - nie tylko tę prezentowaną na wybiegu. A tu: porażka… Na palcach obu dłoni można policzyć kobiety naprawdę dobrze ubrane, z klasą, trafnie do okazji, trafnie do figury. To m.in. szefowa restauracji, w której impreza się odbyła, to mama szacownego projektanta, to szefowa jednego z banków, to lubelska stylistka i kilka innych pań. Cała reszta – proszę wybaczyć – ale nie wypadła najlepiej. Albo obcisła czerwona kiecka, która zwraca uwagę na jej właścicielkę (i jej dość wydatny brzuch oraz kontrastujące niemal białe włosy rodem z teledysków disco polo), albo kostium, który można by założyć do kościoła (albo na pogrzeb), albo ładna kiecka, ale w połączeniu z dziwnymi butami i nijaką fryzurą pozostająca w cieniu, albo sukienka, która nie zwracała uwagi przyćmiona warstwami makijażu, albo czarna mini, obcisła, z rozcięciami i złotymi pasko-obrączkami, która wyglądała jak ściągnięta z manekina na targu. Nie mam nic przeciwko targom (w Stalowej Woli można kupić 5 par majtek za 15 zł i bawełnianą bluzkę za 20), nie mam nic przeciwko sieciówkom, w których sama się ubieram, nie mam nic przeciwko ciuchlandom (ekstra spodnie za 5 zł i martensy za 15 – to możliwe), ale jak się idzie na prestiżowe spotkanie pod hasłem „Filozofia luksusu”, to trzeba by się jakoś przygotować.
Spytacie, jak ja wyglądałam? Średnio ciekawie. Założyłam wyjściowy ‘nonszalancki’ sweter – tunikę z dekoltem i ściągaczem na dole, krótki, do tego czarne kryjące rajstopy i buty na wysokim obcasie. Mam to szczęście, że zawód dziennikarza pozwala na więcej luzu, ale tym razem dżinsy odłożyłam na bok.
A teraz skumulowały się we mnie opinie po kilku ostatnich lubelskich imprezach. Sama w swej szafie nie mam najbardziej eleganckich rzeczy. Lubię luz. Zresztą, każdy ma swój styl. Ale są pewne granice. Tak jak do klubu nie wpuszczą w dresie lub białych adidasach, tak i na salony nie powinno być wejścia dla nieodpowiednio ubranych. Nie chodzi mi o wprowadzenie selekcji – nie ten poziom, ale jednak… Jak to możliwe, że w świecie, w którym wystarczy mieć pieniądze, a można wyglądać szałowo, kobiety z tego nie korzystają? Przecież można poprosić stylistkę o pomoc, zwłaszcza, gdy wybieramy się na ważne spotkanie biznesowe lub galę. Można poprosić o radę panią w sklepie. Nie wspomnę o pismach z modą czy internecie. Wstyd się przyznać? I nie udawajmy, że moda nas nie interesuje, że ważniejsza inteligencja, że nie lubimy, jak mężczyźni się za nami oglądają, że nie lubimy, gdy partner zauważy: - Wow, jak ślicznie dziś wyglądasz…
Nie chodzi mi tylko o markę ciuchów. Można ubrać się tanio, ale z gustem. No właśnie, gust…
O gustach się nie dyskutuje, ale powtarzam: są pewne granice. Jak nie wiemy, co założyć – mała czarna się sprawdzi. Do tego odpowiednia biżuteria (nie musi być złota i markowa), klasyczne buty i kopertówka i starczy. Nie jestem znawczynią mody. Nie rozpoznam, kto jest w co ubrany, ale potrafię ocenić efekt. Zień powiedział mi, że próbował eksperymentować z łączeniem koronki z różnymi kolorami tkanin. Zrezygnował z tego, bo – jak twierdzi – wyglądało to tandetnie, kiczowato. I dlatego jego czarna suknia z koronką i grafitowa z koronką lśniły zjawiskowo.
Piszę to dlatego, bo zdarza mi się wchodzić do sklepu i żałować, że nie stać mnie na superciuch. Tymczasem okazuje się, że pieniądze nie oznaczają dobrych zakupów.
OK, są gusta i guściki, nie dla każdego moda jest najważniejsza, ale przecież są pewne kanony, których warto się trzymać, bo one ułatwiają życie. To znaczy, że nie założymy byle czego na rozmowę kwalifikacyjną, do pracy czy na bankiet. A przynajmniej nie powinniśmy.
Ostatnio coraz częściej zauważam, że strój ma znaczenie. W marynarce jestem bardziej wiarygodna na niektórych nagraniach, trampki też nie wszędzie pasują. Dlatego dziwi mnie, że bizneswoman, mając kasę, potrafi przyjść na imprezę ubrana jak do kina. Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje). Gdybym ja była – na przykład – żoną marszałka województwa lub bez względu na pozycję społeczno-zawodową zajmowała miejsce w pierwszym rzędzie na ważnej uroczystości, to naprawdę poszłabym wcześniej na zakupy i do fryzjera. Przecież to zobowiązuje. Poza tym zdjęcia w internecie pozostają.
Oj, ponarzekałam. Wiem, że większość spośród tych, którzy ten tekst przeczytają, to osoby niekoniecznie bywające na bankietach czy eleganckich wielkich galach/’ambasadorach’/kongresach… Sama przedkładam wygodę i luz nad piękny wygląd. Tylko nie mogę się nadziwić, że rozumienie luksusu na Lubelszczyźnie tak niewiele ma wspólnego z kasą, pozycją zawodową, mężem czy autem, którym się jeździ. Dla mnie: na szczęście.
PS A ładnego wyglądu i doboru ubrań czy biżuterii na szczęście można się nauczyć. Sama jestem w trakcie ;)
Profesjonalny długi wybieg, eleganckie fotele, ustawione światła, logo Zień na końcu wybiegu. Modelki z mocno na czerwono zarysowanymi ustami i z włosami gładko ułożonymi w kitkę z tyłu głowy. I te suknie… Już wiem, dlaczego Zienia nazywają projektantem gwiazd. Nie dlatego, że jego suknie noszą gwiazdy typu Kręglicka czy Kożuchowska, ale dlatego, że w kreacjach kobiety lśnią jak gwiazdy. Wiele spośród prezentowanych wczoraj kreacji można by założyć na czerwony dywan. Moje ulubione: długa czerwona i grafitowa, z minimalnym trenem, falująca, podkreślająca kobiecą linię (słabo zarysowaną u ładnych, ale naprawdę za chudych modelek…), jedwabna (chyba), lekko błyszcząca, bez ramion i bez dekoltu, za to od szyi do pasa z samej koronki… O takiej kreacji mogę tylko pomarzyć, no chyba że skopiowałabym krój Zienia i projekt zaniosła do znajomej krawcowej. Tylko gdzie bym ją założyła? Właśnie. A propos okazji…
W Lublinie coraz więcej imprez 'salonowych': ambasadory, gale klubu biznesu... „Filozofia luksusu” była hasłem pokazu mody Macieja Zienia w Lublinie. Spotkanie zaczęło się od prezentacji jakiegoś nowego auta (sorry, panowie, ale kiecki dla mnie ważniejsze niż samochód). Przed pokazem z mini-recitalem wystąpiło doskonałe trio: Dorota Miśkiewicz, jej ojciec Henryk Miśkiewicz na saksofonie i gitarzysta Marek Napiórkowski. Następnie oczekiwany prezentacja kolekcji Zienia (kilka starych i większość nowych kreacji, z których część podobno zobaczymy w propozycjach na sezon 2012/2013). I na końcu bankiet: okrągłe stoliki, eleganckie nakrycia, dobre jedzenie (może prócz ciastek…). Tylko ta publiczność. I tu będę krytyczna i złośliwa.
Podczas recitalu połowa gości rozmawiała, niekoniecznie szeptając. Pewna młoda pani w krótkiej czerwonej kiecce i czarnych butach na niewielkim obcasie wraz z koleżanką wyszła po drinka. Państwo siedzący za mną komentowali w stylu: - Jezu, ale muza… - Mogliby już skończyć.
Cóż, bossanovy nie każdemu musza się podobać. Też wolałabym posłuchać tego występu w knajpce ze zgaszonymi światłami i z lampką wina w dłoni, ale i tak cieszyło mnie, że uczestniczę w wydarzeniu z klasą, które wywołuje emocje i zmusza mnie do podrygiwania w rytm.
Ale to nie wszystko. Prowadzący wydarzenie – skądinąd miły i sympatyczny – poczuł się jak modelka i najpierw z mikrofonem w dłoni spacerował do połowy wybiegu i wracał, niespiesznie pokazując większości zgromadzonym swój tył… I tak raz za razem. Nad niezapiętą marynarka zrzędzić nie będę.
Przejdźmy do meritum.
Na pokazie mody zwraca się uwagę na modę - nie tylko tę prezentowaną na wybiegu. A tu: porażka… Na palcach obu dłoni można policzyć kobiety naprawdę dobrze ubrane, z klasą, trafnie do okazji, trafnie do figury. To m.in. szefowa restauracji, w której impreza się odbyła, to mama szacownego projektanta, to szefowa jednego z banków, to lubelska stylistka i kilka innych pań. Cała reszta – proszę wybaczyć – ale nie wypadła najlepiej. Albo obcisła czerwona kiecka, która zwraca uwagę na jej właścicielkę (i jej dość wydatny brzuch oraz kontrastujące niemal białe włosy rodem z teledysków disco polo), albo kostium, który można by założyć do kościoła (albo na pogrzeb), albo ładna kiecka, ale w połączeniu z dziwnymi butami i nijaką fryzurą pozostająca w cieniu, albo sukienka, która nie zwracała uwagi przyćmiona warstwami makijażu, albo czarna mini, obcisła, z rozcięciami i złotymi pasko-obrączkami, która wyglądała jak ściągnięta z manekina na targu. Nie mam nic przeciwko targom (w Stalowej Woli można kupić 5 par majtek za 15 zł i bawełnianą bluzkę za 20), nie mam nic przeciwko sieciówkom, w których sama się ubieram, nie mam nic przeciwko ciuchlandom (ekstra spodnie za 5 zł i martensy za 15 – to możliwe), ale jak się idzie na prestiżowe spotkanie pod hasłem „Filozofia luksusu”, to trzeba by się jakoś przygotować.
Spytacie, jak ja wyglądałam? Średnio ciekawie. Założyłam wyjściowy ‘nonszalancki’ sweter – tunikę z dekoltem i ściągaczem na dole, krótki, do tego czarne kryjące rajstopy i buty na wysokim obcasie. Mam to szczęście, że zawód dziennikarza pozwala na więcej luzu, ale tym razem dżinsy odłożyłam na bok.
A teraz skumulowały się we mnie opinie po kilku ostatnich lubelskich imprezach. Sama w swej szafie nie mam najbardziej eleganckich rzeczy. Lubię luz. Zresztą, każdy ma swój styl. Ale są pewne granice. Tak jak do klubu nie wpuszczą w dresie lub białych adidasach, tak i na salony nie powinno być wejścia dla nieodpowiednio ubranych. Nie chodzi mi o wprowadzenie selekcji – nie ten poziom, ale jednak… Jak to możliwe, że w świecie, w którym wystarczy mieć pieniądze, a można wyglądać szałowo, kobiety z tego nie korzystają? Przecież można poprosić stylistkę o pomoc, zwłaszcza, gdy wybieramy się na ważne spotkanie biznesowe lub galę. Można poprosić o radę panią w sklepie. Nie wspomnę o pismach z modą czy internecie. Wstyd się przyznać? I nie udawajmy, że moda nas nie interesuje, że ważniejsza inteligencja, że nie lubimy, jak mężczyźni się za nami oglądają, że nie lubimy, gdy partner zauważy: - Wow, jak ślicznie dziś wyglądasz…
Nie chodzi mi tylko o markę ciuchów. Można ubrać się tanio, ale z gustem. No właśnie, gust…
O gustach się nie dyskutuje, ale powtarzam: są pewne granice. Jak nie wiemy, co założyć – mała czarna się sprawdzi. Do tego odpowiednia biżuteria (nie musi być złota i markowa), klasyczne buty i kopertówka i starczy. Nie jestem znawczynią mody. Nie rozpoznam, kto jest w co ubrany, ale potrafię ocenić efekt. Zień powiedział mi, że próbował eksperymentować z łączeniem koronki z różnymi kolorami tkanin. Zrezygnował z tego, bo – jak twierdzi – wyglądało to tandetnie, kiczowato. I dlatego jego czarna suknia z koronką i grafitowa z koronką lśniły zjawiskowo.
Piszę to dlatego, bo zdarza mi się wchodzić do sklepu i żałować, że nie stać mnie na superciuch. Tymczasem okazuje się, że pieniądze nie oznaczają dobrych zakupów.
OK, są gusta i guściki, nie dla każdego moda jest najważniejsza, ale przecież są pewne kanony, których warto się trzymać, bo one ułatwiają życie. To znaczy, że nie założymy byle czego na rozmowę kwalifikacyjną, do pracy czy na bankiet. A przynajmniej nie powinniśmy.
Ostatnio coraz częściej zauważam, że strój ma znaczenie. W marynarce jestem bardziej wiarygodna na niektórych nagraniach, trampki też nie wszędzie pasują. Dlatego dziwi mnie, że bizneswoman, mając kasę, potrafi przyjść na imprezę ubrana jak do kina. Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje). Gdybym ja była – na przykład – żoną marszałka województwa lub bez względu na pozycję społeczno-zawodową zajmowała miejsce w pierwszym rzędzie na ważnej uroczystości, to naprawdę poszłabym wcześniej na zakupy i do fryzjera. Przecież to zobowiązuje. Poza tym zdjęcia w internecie pozostają.
Oj, ponarzekałam. Wiem, że większość spośród tych, którzy ten tekst przeczytają, to osoby niekoniecznie bywające na bankietach czy eleganckich wielkich galach/’ambasadorach’/kongresach… Sama przedkładam wygodę i luz nad piękny wygląd. Tylko nie mogę się nadziwić, że rozumienie luksusu na Lubelszczyźnie tak niewiele ma wspólnego z kasą, pozycją zawodową, mężem czy autem, którym się jeździ. Dla mnie: na szczęście.
PS A ładnego wyglądu i doboru ubrań czy biżuterii na szczęście można się nauczyć. Sama jestem w trakcie ;)
środa, 15 lutego 2012
Hurra! Pracujemy dłużej!
Biorąc kredyt mieszkaniowy martwiłam się, że będę musiała go spłacać do… emerytury. A dokładnie rok dłużej. Może powinnam więc już teraz odłożyć pieniądze na raty na ten ostatni rok spłat? – myślałam. Bo z emerytury raczej nie starczy… Na szczęście polski rząd nie zostawił mnie na pastwę losu. A ja głupia narzekałam, że wspiera rodziny na starcie (spłacając za nie częściowo odsetki kredytu), a singli – nie dość że i tak są sami – pozostawia bez wsparcia. Ale myliłam się.
Przepraszam, panie premierze.
Oto bowiem pojawiła się nadzieja: podwyższenie wieku emerytalnego.
Uff. Będę mogła, tzn. musiała, pracować o – bagatela – 7 lat dłużej. To jest 7 dodatkowych lat porannego wstawania, szykowania się, wreszcie pracy… Ale jakiej pracy? Ojejku, tu mi chyba rząd nie pomoże. Ale dam radę!
Czy do 67 roku życia będę pracować w radiu? Hmm. W modzie są młode twarze i młode głosy. Z reporterki nici, bo trudno mi będzie – jak dziś – biec przed jakimś urzędnikiem czy gwiazdą z mikrofonem w ręku, w pozycji kucącej wytrzymać nagranie efektów podczas spektaklu w teatrze czy stać w tłoku podczas ważnej konferencji prasowej. Audycji prowadzić też nie będę, bo w kulturze i w komercji potrzeba – znowu – głosów młodych i uśmiechniętych. Może choć bajki będę miała komu czytać.
A propos dzieci. Przecież ja mam też wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole. Wrócę do nauczania? Dzieciaków w szkołach i tak coraz mniej, więc nie będę musiała tak bardzo zdzierać gardła. I wypracowań do sprawdzania mniej: ucząc dwie klasy na jednym poziomie, do domu zabierałam ok. 70 prac pisemnych (na poziomie maturalnym). Zwykle opóźniałam się z ich oddaniem, bo, no cóż, wieczory i noce były zbyt krótkie. Poza tym internet jest tak rozwinięty, że zapewne duża część nauczania przeniesie się właśnie do sieci. Problem tylko taki, że coraz większy nacisk kładzie się na nauczanie angielskiego i innych języków obcych, a nie polskiego. A dzieci najlepiej wiedzą, co jest przyszłościowe. I dlatego niekoniecznie chcą zarywać noce, by stworzyć tzw. prezentację maturalną z polskiego na egzamin ustny.
Ale jestem szczęściarą, mam jeszcze wykształcenie logopedyczne. I przy okazji zrealizowałabym marzenie mamy, by być lekarzem. Uczyłabym dzieci poprawnej wymowy, ćwiczyłabym „rrrrrr” u 7-latka czy „s z c dz”, by dobrze wymawiało polskie piękne słowa i zdania. Choć z drugiej strony…. Po co? Wszak dziś – by dotrzeć z przekazem - trzeba mówić krótko i dosadnie. W polityce liczy się temperament, dobry asystent (i twórca przemówień) oraz to, kto z kim ma układy, a nie poprawność wymowy. Mało tego. Zapamiętuje się oryginalnych, więc jak język ucieka ci przy niektórych zgłoskach lub masz znaczną nosowość, to twoja szansa na bycie zapamiętanym wzrasta. A jak jeszcze palniesz „nie chcem, ale muszem”, to drzwi do kariery otworzą się natychmiast. I jeszcze vide poprzedni akapit: większość naszego życia przeniesie się do netu, po co więc marnować czas i pieniądze na wprawki logopedyczne?
Poza tym: jestem dość energiczna, pomysłowa, odważna, na pewno znajdzie się gdzieś dla mnie praca, prawda panie premierze? Chętnie popracuję dłużej, by wesprzeć poziom życia w naszym kraju. Rozumiem, że dotychczasowe me składki emerytalne są maleńkie, a społeczeństwo się starzeje, więc naprawdę chcę pomóc. Ale jestem energiczna (jeszcze), pomysłowa (jeszcze), odważna (jeszcze)… No i pracowita. Lubię pracować, naprawdę. Poza tym za lat kilka dojdzie kolejna cecha: doświadczenie. Doskonale wiemy, jak dziś już cenione jest doświadczenie. Im większe stanowisko piastowałeś (za większą kasę), im wyższy stopień naukowy masz, tym życzliwiej spogląda na ciebie ewentualny kolejny pracodawca. Coś wie o tym taksówkarz, z którym czasem jeżdżę.
Szkoda tylko, że pan premier mi nie zagwarantuje zatrudnienia do tego 67 roku życia. Ale rozumiem, starając się o dobro kraju nie może pan dbać o wszystkich maluczkich. Najważniejsi są szefowie jakichś stadionów narodowych czy przedstawiciele biznesu i polityki, a nie dziennikarki czy nauczycielki z prowincji. Naprawdę, rozumiem to i wiem, że fakt, iż obecnie w Polsce 2 miliony ludzi nie ma pracy, to tylko i wyłącznie ich wina, wina ich lenistwa i niechęci do roboty oraz braku wykształcenia. O nie, ja do nich nie dołączę. Będę pracować dzielnie – mimo chorób wieku dojrzałego i wolniejszego tempa wykonywania zadań oraz ‘dojrzałego’ głosu.
Jak nie znajdę tu pracy, to wyjadę na pomidory do Holandii, na truskawki do Niemiec lub sprzątać plaże w Hollywood. I jaki wpis w CV będę miała… A dodatkowo opalenizna i świeże powietrze oraz bliskość z naturą – bezcenne.
Albo nie, zostanę żoną Kaplera, słynnego już byłego prezesa Narodowego Centrum Sportu. Nazwisko zszargane, ale premia nasza, a pracą się martwić nie będę. I jeszcze po znajomości dostanę fuchę w jakimś urzędzie. I zatrudnię kolegów i koleżanki.
Przepraszam, panie premierze.
Oto bowiem pojawiła się nadzieja: podwyższenie wieku emerytalnego.
Uff. Będę mogła, tzn. musiała, pracować o – bagatela – 7 lat dłużej. To jest 7 dodatkowych lat porannego wstawania, szykowania się, wreszcie pracy… Ale jakiej pracy? Ojejku, tu mi chyba rząd nie pomoże. Ale dam radę!
Czy do 67 roku życia będę pracować w radiu? Hmm. W modzie są młode twarze i młode głosy. Z reporterki nici, bo trudno mi będzie – jak dziś – biec przed jakimś urzędnikiem czy gwiazdą z mikrofonem w ręku, w pozycji kucącej wytrzymać nagranie efektów podczas spektaklu w teatrze czy stać w tłoku podczas ważnej konferencji prasowej. Audycji prowadzić też nie będę, bo w kulturze i w komercji potrzeba – znowu – głosów młodych i uśmiechniętych. Może choć bajki będę miała komu czytać.
A propos dzieci. Przecież ja mam też wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole. Wrócę do nauczania? Dzieciaków w szkołach i tak coraz mniej, więc nie będę musiała tak bardzo zdzierać gardła. I wypracowań do sprawdzania mniej: ucząc dwie klasy na jednym poziomie, do domu zabierałam ok. 70 prac pisemnych (na poziomie maturalnym). Zwykle opóźniałam się z ich oddaniem, bo, no cóż, wieczory i noce były zbyt krótkie. Poza tym internet jest tak rozwinięty, że zapewne duża część nauczania przeniesie się właśnie do sieci. Problem tylko taki, że coraz większy nacisk kładzie się na nauczanie angielskiego i innych języków obcych, a nie polskiego. A dzieci najlepiej wiedzą, co jest przyszłościowe. I dlatego niekoniecznie chcą zarywać noce, by stworzyć tzw. prezentację maturalną z polskiego na egzamin ustny.
Ale jestem szczęściarą, mam jeszcze wykształcenie logopedyczne. I przy okazji zrealizowałabym marzenie mamy, by być lekarzem. Uczyłabym dzieci poprawnej wymowy, ćwiczyłabym „rrrrrr” u 7-latka czy „s z c dz”, by dobrze wymawiało polskie piękne słowa i zdania. Choć z drugiej strony…. Po co? Wszak dziś – by dotrzeć z przekazem - trzeba mówić krótko i dosadnie. W polityce liczy się temperament, dobry asystent (i twórca przemówień) oraz to, kto z kim ma układy, a nie poprawność wymowy. Mało tego. Zapamiętuje się oryginalnych, więc jak język ucieka ci przy niektórych zgłoskach lub masz znaczną nosowość, to twoja szansa na bycie zapamiętanym wzrasta. A jak jeszcze palniesz „nie chcem, ale muszem”, to drzwi do kariery otworzą się natychmiast. I jeszcze vide poprzedni akapit: większość naszego życia przeniesie się do netu, po co więc marnować czas i pieniądze na wprawki logopedyczne?
Poza tym: jestem dość energiczna, pomysłowa, odważna, na pewno znajdzie się gdzieś dla mnie praca, prawda panie premierze? Chętnie popracuję dłużej, by wesprzeć poziom życia w naszym kraju. Rozumiem, że dotychczasowe me składki emerytalne są maleńkie, a społeczeństwo się starzeje, więc naprawdę chcę pomóc. Ale jestem energiczna (jeszcze), pomysłowa (jeszcze), odważna (jeszcze)… No i pracowita. Lubię pracować, naprawdę. Poza tym za lat kilka dojdzie kolejna cecha: doświadczenie. Doskonale wiemy, jak dziś już cenione jest doświadczenie. Im większe stanowisko piastowałeś (za większą kasę), im wyższy stopień naukowy masz, tym życzliwiej spogląda na ciebie ewentualny kolejny pracodawca. Coś wie o tym taksówkarz, z którym czasem jeżdżę.
Szkoda tylko, że pan premier mi nie zagwarantuje zatrudnienia do tego 67 roku życia. Ale rozumiem, starając się o dobro kraju nie może pan dbać o wszystkich maluczkich. Najważniejsi są szefowie jakichś stadionów narodowych czy przedstawiciele biznesu i polityki, a nie dziennikarki czy nauczycielki z prowincji. Naprawdę, rozumiem to i wiem, że fakt, iż obecnie w Polsce 2 miliony ludzi nie ma pracy, to tylko i wyłącznie ich wina, wina ich lenistwa i niechęci do roboty oraz braku wykształcenia. O nie, ja do nich nie dołączę. Będę pracować dzielnie – mimo chorób wieku dojrzałego i wolniejszego tempa wykonywania zadań oraz ‘dojrzałego’ głosu.
Jak nie znajdę tu pracy, to wyjadę na pomidory do Holandii, na truskawki do Niemiec lub sprzątać plaże w Hollywood. I jaki wpis w CV będę miała… A dodatkowo opalenizna i świeże powietrze oraz bliskość z naturą – bezcenne.
Albo nie, zostanę żoną Kaplera, słynnego już byłego prezesa Narodowego Centrum Sportu. Nazwisko zszargane, ale premia nasza, a pracą się martwić nie będę. I jeszcze po znajomości dostanę fuchę w jakimś urzędzie. I zatrudnię kolegów i koleżanki.
wtorek, 14 lutego 2012
Dzień Kochających i Kochanych
I znowu Walentynki. Wśród odcieni szarości śniegu i nieba przebijają czerwone szaliki, serduszka i kwiaty. Wystawy krzyczą: - Tutaj, kup tutaj, a twój związek będzie szczęśliwszy.
- Ciekawe, czy pamiętał – myśli Ona.
- Znowu nie wiem, co kupić – myśli On.
- Zaskoczę go pyszną kolacją i seksowną bielizną – uśmiecha się Ona.
- Pewnie zrobi kolację i założy coś ekstra, więc zwykłymi czekoladkami jej nie ucieszę – kombinuje On.
- Kurczę, czemu to dziś? We wtorki teściowie nie mogą zabrać dzieci do siebie…
- O nie, to dziś? Ale pracuję do późna…
O ile zakochanie wiąże się z uczuciem przepełniającego szczęścia i radości, o tyle Walentynki – niekoniecznie. A przynajmniej – nie dla wszystkich.
- To przymus uśmiechu, świętowania i chwalenia się swym związkiem, nawet jeśli po dwóch miesiącach czy 15 latach ‘chodzenia’ lub małżeństwa o zakochaniu nikt już nie mówi.
Ale z drugiej strony tak bardzo brakuje nam czasu, obowiązki codzienne nas pochłaniają, że może Walentynki to dobry pretekst, by przystopować i w zwykły szary lutowy wtorek powiedzieć: kocham cię?
Dzień Zakochanych? To jednak ogranicza świętujących. Może więc 14 lutego świętować jako Dzień Kochających i Kochanych? Wtedy już chyba wszyscy mogliby z tego święta się cieszyć. Mamy przecież rodzinę, przyjaciół… Sami na tym świecie nie jesteśmy.
Zamiast rezygnować z wyjścia do knajpy z koleżanką, bo wszyscy obok będą się obściskiwać i obciach być singlem, można poplotkować z (kochającą i kochaną) siostrą przez telefon?
Można z wyrazami miłości postawić przyjacielowi wiśniówkę i wypić za jego zdrowie.
Można upiec brytfankę ziemniaczanej zapiekanki i z miłością nakarmić nią dzieciaki.
Można od bezdomnego kupić za złotówkę przywiędłego nieco kwiatka, którego znalazł z tyłu murku przy Krakowskim. Wszak ‘miłość bliźniego’…
Można po kłótni - bo nawet przyjaciele czasem wnerwiają – odczekać dwie godziny, by złość przeszła, i razem zjeść zupę? Bo miłość zapomina i wybacza.
Można – choć roboty masz dziś sporo – wyskoczyć na kawę z przyjaciółką, która ‘musi pogadać’. Miłość wiążę się z poświęceniem.
Można połknąć łzy i z ojcem, który ‘nic nie rozumie’ obejrzeć mecz.
Można choremu synkowi zrobić herbaty z sokiem malinowym i przynieść do pokoju, żeby nie musiał chodzić po zimnej podłodze.
Można smutnej od kilku dni córce, która rozstała się z chłopakiem, kupić kinder–niespodziankę? Mała rzecz, a cieszy.
Można przebiec przez ten kilkustopniowy mróz, wypożyczyć film z Clooneyem i zaprosić nań singli i singielki, by wspólnie miło spędzić czas.
Można pomóc rodzeństwu odrobić pracę domową.
Można urwać się z pracy i wreszcie zabrać syna na gokarty.
Można odwiedzić dziadka i pograć z nim w karty (na monety, rzecz jasna).
Można odebrać telefon o 4 nad ranem i zaprosić na kolacjo-śniadanie zmęczonych kumpli, którzy bawili się, gdy ty spałeś, a teraz chcą nocne eskapady zakończyć w twoim towarzystwie (i zasobów twej lodówki).
Można…
Jest tyle sposobów na okazanie najlepszych uczuć swoim bliskim. I na podziękowanie, że nie jesteśmy sami. Zwłaszcza w Dzień Kochających i Kochanych.
piątek, 10 lutego 2012
Przed Walentynkami
Przed Walentynkami.
Mnóstwo serduszek, czerwieni i… sklepowych promocji. Szkoda, że na miłość promocji nie ma, ale to już inny temat.
Przed Walentynkami mówi się (tak tak, mówi) o kobietach, mężczyznach, o relacjach, o miłości i o seksie.
Tym razem więc krótko i zasłyszane:
- On ma dziś doskonały humor – mówi X. – Chyba miał udany seks...
- Wyjaśnię ci - tłumaczy Y - to kobiety mają udany bądź nieudany seks. Mężczyźni seks po prostu mają lub nie.
;)
Mnóstwo serduszek, czerwieni i… sklepowych promocji. Szkoda, że na miłość promocji nie ma, ale to już inny temat.
Przed Walentynkami mówi się (tak tak, mówi) o kobietach, mężczyznach, o relacjach, o miłości i o seksie.
Tym razem więc krótko i zasłyszane:
- On ma dziś doskonały humor – mówi X. – Chyba miał udany seks...
- Wyjaśnię ci - tłumaczy Y - to kobiety mają udany bądź nieudany seks. Mężczyźni seks po prostu mają lub nie.
;)
czwartek, 9 lutego 2012
Proszę, przepraszam, dziękuję.
Pociąg wtacza się na peron. Za 2 minuty z przystanku obok odjeżdża trolejbus nr 150. Kolejny dopiero za ponad 20 minut. Szybko zapinam płaszcz, spod fotela wysuwam walizkę i ustawiam się pierwsza do wyjścia. Wciskam guzik, drzwi się otwierają.
Wyskakuję.
Walizka nieduża, ale ciężka, wypełniona jedzeniem wiezionym z rodzinnego domu, a moja mama nie należy do oszczędnych, wręcz przeciwnie. Zamiast ciągnąć walizkę po niepewnym podłożu dworcowych peronów i korytarzy, podnoszę ją jak zwykłą torbę. Będzie szybciej. Jeszcze parę schodów i jestem na zewnątrz. Jest, stoi 150. Muszę tylko minąć taksówki, przejść w niedozwolonym miejscu przez ulicę i już jest przystanek. O nie! Kierowca zamyka drzwi. To znak, że odjeżdża.
1.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Stukam. Nic. Stukam i macham. Przecież nie może mnie nie widzieć… Chce odjechać beze mnie? A z tyłu pędzą kolejni spóźnialscy. Nagle drzwi się otwierają, ale nie przednie, tylko środkowe. Aha, kierowca nie chce zmarznąć. Wpadam do trolejbusu, w którym zaledwie kilka osób. Za mną jeszcze 3 osoby, w tym niewidomy. Ale nie zdążyłam kupić biletu. Biletomatu nie ma. Próbuję przecisnąć się do kierowcy. Trolejbus rusza, potykam się, przytrzymuję fotela, wreszcie docieram do pierwszych siedzeń. Wpycham walizkę pod okno, podchodzę do szyby oddzielającej mnie od kierowcy i wyrzucam z siebie: - Dzień dobry, normalny poproszę.
Kierowca nie reaguje. Pukam w szybkę. Po chwili on:
- Przecież jadę, bilety na przystanku sprzedaję.
Czekam. W tym czasie szukam drobniaków w portfelu. Przystanek.
– Jaki bilet?
– Normalny.
Kładę pieniądze na mini-ladę. Odliczone 2,40, to ważne.
- 2,80 kosztuje u kierowcy, powinna pani wiedzieć.
- O, przepraszam.
Szukam dodatkowych 40 groszy. Coraz bardziej nerwowo. Kierowca patrzy i czeka. Zamknął już drzwi. Szukam w kieszeniach, w torebce, czasem luzem coś tam mi się pałęta. No nie mam. Dorzucam więc 50 gr. Kierowca robi groźną minę.
- Nie mam inaczej, przepraszam.
- Nie dość, że się spóźnia, to jeszcze pieniędzy nie ma.
- Przecież mam, nawet za dużo – próbuję zażartować i uśmiecham się miło do kierowcy. – Nie musi pan wydawać tych 10 gr.
- Taaa, a potem pójdzie na skargę, że kierowca ją okradł.
- No co pan!
Ten już bez słowa kładzie bilet. – Dziękuję – mówię.
Nie odpowiada. Zatrzaskuje okienko. Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
2.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Nie zdążyłam zapukać, te się otwierają. Wąsko, ale jakoś wciskam się z walizką do środka. Za mną jeszcze kolejni spóźnialscy. Walizę wrzucam na fotel pod okno, podchodzę do kierowcy i lekko stukam. Ten otwiera okienko. Próbuję rytmicznie oddychać i się uśmiechnąć, choć od tego biegu jestem zaczerwieniona, spocona i sapię.
– Dzień dobry, poproszę bilet.
- Dzień dobry – odpowiada kierowca. Odpowiada? Nie wierzę.
Nerwowo szukam drobniaków w portfelu. Kurczę, nie mogę znaleźć. W tym czasie zagaduję.
- Przepraszam i dziękuję, że pan zaczekał.
- Nie ma pani za co przepraszać – uśmiecha się kierowca. Młody jakiś, i dość przystojny – myślę.
- Oczywiście, że mam. Przeze mnie pan odjedzie z opóźnieniem.
- E tam, czas mam do 22-ej, nie spieszy mi się – odpowiada zerkając na mnie.
W tym czasie na mini-ladę kładę odliczone 2,40 zł.
- Ale bilet u mnie kosztuje 2,80 zł. Jeszcze 40 gr poproszę.
Szukam, szukam, szukam… Nie mam, dorzucam 50 gr i przepraszam. Kierowca bez słowa wydaje mi 10 gr.
- Dziękuję bardzo – uśmiecham się z potrójną wdzięcznością.
- Proszę bardzo – odpowiada również uśmiechnięty kierowca.
Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
I zgadnijcie, która z tych dwóch historii zdarzyła mi się ostatnio?
Wyskakuję.
Walizka nieduża, ale ciężka, wypełniona jedzeniem wiezionym z rodzinnego domu, a moja mama nie należy do oszczędnych, wręcz przeciwnie. Zamiast ciągnąć walizkę po niepewnym podłożu dworcowych peronów i korytarzy, podnoszę ją jak zwykłą torbę. Będzie szybciej. Jeszcze parę schodów i jestem na zewnątrz. Jest, stoi 150. Muszę tylko minąć taksówki, przejść w niedozwolonym miejscu przez ulicę i już jest przystanek. O nie! Kierowca zamyka drzwi. To znak, że odjeżdża.
1.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Stukam. Nic. Stukam i macham. Przecież nie może mnie nie widzieć… Chce odjechać beze mnie? A z tyłu pędzą kolejni spóźnialscy. Nagle drzwi się otwierają, ale nie przednie, tylko środkowe. Aha, kierowca nie chce zmarznąć. Wpadam do trolejbusu, w którym zaledwie kilka osób. Za mną jeszcze 3 osoby, w tym niewidomy. Ale nie zdążyłam kupić biletu. Biletomatu nie ma. Próbuję przecisnąć się do kierowcy. Trolejbus rusza, potykam się, przytrzymuję fotela, wreszcie docieram do pierwszych siedzeń. Wpycham walizkę pod okno, podchodzę do szyby oddzielającej mnie od kierowcy i wyrzucam z siebie: - Dzień dobry, normalny poproszę.
Kierowca nie reaguje. Pukam w szybkę. Po chwili on:
- Przecież jadę, bilety na przystanku sprzedaję.
Czekam. W tym czasie szukam drobniaków w portfelu. Przystanek.
– Jaki bilet?
– Normalny.
Kładę pieniądze na mini-ladę. Odliczone 2,40, to ważne.
- 2,80 kosztuje u kierowcy, powinna pani wiedzieć.
- O, przepraszam.
Szukam dodatkowych 40 groszy. Coraz bardziej nerwowo. Kierowca patrzy i czeka. Zamknął już drzwi. Szukam w kieszeniach, w torebce, czasem luzem coś tam mi się pałęta. No nie mam. Dorzucam więc 50 gr. Kierowca robi groźną minę.
- Nie mam inaczej, przepraszam.
- Nie dość, że się spóźnia, to jeszcze pieniędzy nie ma.
- Przecież mam, nawet za dużo – próbuję zażartować i uśmiecham się miło do kierowcy. – Nie musi pan wydawać tych 10 gr.
- Taaa, a potem pójdzie na skargę, że kierowca ją okradł.
- No co pan!
Ten już bez słowa kładzie bilet. – Dziękuję – mówię.
Nie odpowiada. Zatrzaskuje okienko. Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
2.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Nie zdążyłam zapukać, te się otwierają. Wąsko, ale jakoś wciskam się z walizką do środka. Za mną jeszcze kolejni spóźnialscy. Walizę wrzucam na fotel pod okno, podchodzę do kierowcy i lekko stukam. Ten otwiera okienko. Próbuję rytmicznie oddychać i się uśmiechnąć, choć od tego biegu jestem zaczerwieniona, spocona i sapię.
– Dzień dobry, poproszę bilet.
- Dzień dobry – odpowiada kierowca. Odpowiada? Nie wierzę.
Nerwowo szukam drobniaków w portfelu. Kurczę, nie mogę znaleźć. W tym czasie zagaduję.
- Przepraszam i dziękuję, że pan zaczekał.
- Nie ma pani za co przepraszać – uśmiecha się kierowca. Młody jakiś, i dość przystojny – myślę.
- Oczywiście, że mam. Przeze mnie pan odjedzie z opóźnieniem.
- E tam, czas mam do 22-ej, nie spieszy mi się – odpowiada zerkając na mnie.
W tym czasie na mini-ladę kładę odliczone 2,40 zł.
- Ale bilet u mnie kosztuje 2,80 zł. Jeszcze 40 gr poproszę.
Szukam, szukam, szukam… Nie mam, dorzucam 50 gr i przepraszam. Kierowca bez słowa wydaje mi 10 gr.
- Dziękuję bardzo – uśmiecham się z potrójną wdzięcznością.
- Proszę bardzo – odpowiada również uśmiechnięty kierowca.
Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
I zgadnijcie, która z tych dwóch historii zdarzyła mi się ostatnio?
wtorek, 7 lutego 2012
Taksówkarz
Lutowy mroźny poranek. 6:15, siostra zaraz będzie na dworcu PKS. Zamawiam taksówkę, z tej korporacji, co zwykle. Do siedmiu minut? Jak na Lublin to długo czekania.
Zakładam płaszcz, szal, czapkę, torba do ręki. A gdzie klucze? Są. Zbiegam na dół. Rześkość poranka mocno odczuwa moja twarz. Głęboki wdech i kryję nos głębiej w zakamarki szala. Ramiona unoszę nieco, by kołnierz od płaszcza ukrył jak najwięcej mej szyi i głowy. A taksówki nie ma. Przytupuję. Nie, nie jest tak zimno, przynajmniej bardzo nie wieje.
Jest, podjeżdża taksówka. -Dzień dobry, PKS od Ruskiej proszę. – Już jedziemy.
Przygrywa Budka Suflera i to nie z radia. „Cień wielkiej góry”, płyta starsza ode mnie.
- To pani teraz tutaj mieszka? Przy ul. S.?
- Teraz tak.
O kurczę – myślę – taksówkarz mnie kojarzy. A gdybym nie spała w swoim mieszkaniu?
- Ale z ulicy St. przeprowadziła się pani od razu na S.?
No nieźle, pamięta, gdzie mieszkałam wcześniej? I wie, że w tzw. międzyczasie zmieniałam mieszkanie raz jeszcze…
- Nie, na Kalinie krótko byłam, ale od dłuższego czasu już tutaj mieszkam.
- Ma pani blisko do pracy, prawda?
To miłe, że chce rozmawiać i ma doskonałą pamięć. Lublin jest mały. Ale co by było, gdyby następnym razem taksówkarz podjechał po mnie w inne miejsce (gdybym spała u przyjaciółki na przykład ;)? Albo gdybym jechała z nim po dłuuugiej imprezie? Ale ten kierowca przynajmniej słucha dobrej muzy i nie wypytuje mnie – jak inny – za każdym razem o to, ‘dlaczego taka ładna dziewczyna nie ma męża’? Trzeba uważać. Chyba zmienię korporację. Albo kupię samochód. Albo będę grzeczna.
Zakładam płaszcz, szal, czapkę, torba do ręki. A gdzie klucze? Są. Zbiegam na dół. Rześkość poranka mocno odczuwa moja twarz. Głęboki wdech i kryję nos głębiej w zakamarki szala. Ramiona unoszę nieco, by kołnierz od płaszcza ukrył jak najwięcej mej szyi i głowy. A taksówki nie ma. Przytupuję. Nie, nie jest tak zimno, przynajmniej bardzo nie wieje.
Jest, podjeżdża taksówka. -Dzień dobry, PKS od Ruskiej proszę. – Już jedziemy.
Przygrywa Budka Suflera i to nie z radia. „Cień wielkiej góry”, płyta starsza ode mnie.
- To pani teraz tutaj mieszka? Przy ul. S.?
- Teraz tak.
O kurczę – myślę – taksówkarz mnie kojarzy. A gdybym nie spała w swoim mieszkaniu?
- Ale z ulicy St. przeprowadziła się pani od razu na S.?
No nieźle, pamięta, gdzie mieszkałam wcześniej? I wie, że w tzw. międzyczasie zmieniałam mieszkanie raz jeszcze…
- Nie, na Kalinie krótko byłam, ale od dłuższego czasu już tutaj mieszkam.
- Ma pani blisko do pracy, prawda?
To miłe, że chce rozmawiać i ma doskonałą pamięć. Lublin jest mały. Ale co by było, gdyby następnym razem taksówkarz podjechał po mnie w inne miejsce (gdybym spała u przyjaciółki na przykład ;)? Albo gdybym jechała z nim po dłuuugiej imprezie? Ale ten kierowca przynajmniej słucha dobrej muzy i nie wypytuje mnie – jak inny – za każdym razem o to, ‘dlaczego taka ładna dziewczyna nie ma męża’? Trzeba uważać. Chyba zmienię korporację. Albo kupię samochód. Albo będę grzeczna.
poniedziałek, 6 lutego 2012
Róża ma kolce
Byłam na „Róży”.
Film trzyma w napięciu.
To obraz życia w wyjątkowo okrutnych czasach.
To film o walce o normalność i godność.
To film o potrzebie bliskości, wsparcia, akceptacji, ale też o instynktach, które chcielibyśmy ludzkimi nie nazywać.
To film, który sprawia, że wstydzimy się za homo sapiens żałując, że tak mało nas różni od zwierząt.
To film o tym, że nie miejsce na mapie czy narodowość decydują o człowieku.
To film mocny, naturalistyczny, prawdziwy. Starszemu pokoleniu i ludziom od dziesiątek lat żyjącym na wsi zapewne łatwiej przychodzi zrozumieć wydarzenia przedstawione przez Wojciecha Smarzowskiego. Dla młodszych to nieznany wyimek historii, o którym dotąd nawet nie słyszeli. To się działo na Mazurach? Już po wojnie, po wyzwoleniu? Polacy nie byli tacy dobrzy? Realia przedstawione w filmie dla młodzieży są abstrakcyjne, odległe, jak „Imię Róży” Umberto Eco (i książka, i film na jej podstawie), jak „Germinal” Emila Zoli, jak „Lista Schindlera” lub „Pianista”, jak obrazy byłej Jugosławii w reportażach Wojciecha Tochmana. Gdyby nie sceny gwałtu, to nauczyciele z pewnością wyświetlaliby ten film na lekcjach polskiego, jako kontynuację historii pokazanych w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej i „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall.
„Róża” pozostaje w pamięci. Przeraża obrazami i ewokuje pytania typu „Czy to mogło się wydarzyć?”, „Co bym zrobił na jej/jego miejscu?” Przeraża, bo ludzka natura pozostaje niezmienna przez wieki. Do dziś aktualne na pewno pozostają te same ludzkie pragnienia i ‘sprawiedliwe’ załatwianie niektórych spraw.
„Róża” pozostaje w pamięci. Film wg wielu recenzentów jest po prostu genialny. Świadczą o tym maksymalne punkty (gwiazdki), przyznawane przez znawców. I muszę się z nimi zgodzić. Ale piszę to jako laik, który wytwór sztuki ocenia „po całości”, emocjonalnie, nie rozkładając go na możliwe części, nie analizując od każdej strony. Dlatego dodam, że jednak film trochę mnie zawiódł. Dlaczego?
Od roku oglądałam reporterskie relacje telewizyjne z planu filmowego, pamiętam zimowe ujęcia Preis i Braciaka, pamiętam ujęcia tytułowej Róży, czyli Agaty Kuleszy, ze zmarszczkami, obłędnym spojrzeniem i w chustce na głowie. Do tego Dorociński, niezapomniany w Rewersie. Film budził apetyt na więcej. I wyszłam nasycona. Ale…
Cóż, z ostatnich kulturalnych doświadczeń muszę przyznać, że „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium wywołali więcej emocji i zostawili większe wrażenie.
Film trzyma w napięciu.
To obraz życia w wyjątkowo okrutnych czasach.
To film o walce o normalność i godność.
To film o potrzebie bliskości, wsparcia, akceptacji, ale też o instynktach, które chcielibyśmy ludzkimi nie nazywać.
To film, który sprawia, że wstydzimy się za homo sapiens żałując, że tak mało nas różni od zwierząt.
To film o tym, że nie miejsce na mapie czy narodowość decydują o człowieku.
To film mocny, naturalistyczny, prawdziwy. Starszemu pokoleniu i ludziom od dziesiątek lat żyjącym na wsi zapewne łatwiej przychodzi zrozumieć wydarzenia przedstawione przez Wojciecha Smarzowskiego. Dla młodszych to nieznany wyimek historii, o którym dotąd nawet nie słyszeli. To się działo na Mazurach? Już po wojnie, po wyzwoleniu? Polacy nie byli tacy dobrzy? Realia przedstawione w filmie dla młodzieży są abstrakcyjne, odległe, jak „Imię Róży” Umberto Eco (i książka, i film na jej podstawie), jak „Germinal” Emila Zoli, jak „Lista Schindlera” lub „Pianista”, jak obrazy byłej Jugosławii w reportażach Wojciecha Tochmana. Gdyby nie sceny gwałtu, to nauczyciele z pewnością wyświetlaliby ten film na lekcjach polskiego, jako kontynuację historii pokazanych w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej i „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall.
„Róża” pozostaje w pamięci. Przeraża obrazami i ewokuje pytania typu „Czy to mogło się wydarzyć?”, „Co bym zrobił na jej/jego miejscu?” Przeraża, bo ludzka natura pozostaje niezmienna przez wieki. Do dziś aktualne na pewno pozostają te same ludzkie pragnienia i ‘sprawiedliwe’ załatwianie niektórych spraw.
„Róża” pozostaje w pamięci. Film wg wielu recenzentów jest po prostu genialny. Świadczą o tym maksymalne punkty (gwiazdki), przyznawane przez znawców. I muszę się z nimi zgodzić. Ale piszę to jako laik, który wytwór sztuki ocenia „po całości”, emocjonalnie, nie rozkładając go na możliwe części, nie analizując od każdej strony. Dlatego dodam, że jednak film trochę mnie zawiódł. Dlaczego?
Od roku oglądałam reporterskie relacje telewizyjne z planu filmowego, pamiętam zimowe ujęcia Preis i Braciaka, pamiętam ujęcia tytułowej Róży, czyli Agaty Kuleszy, ze zmarszczkami, obłędnym spojrzeniem i w chustce na głowie. Do tego Dorociński, niezapomniany w Rewersie. Film budził apetyt na więcej. I wyszłam nasycona. Ale…
Cóż, z ostatnich kulturalnych doświadczeń muszę przyznać, że „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium wywołali więcej emocji i zostawili większe wrażenie.
piątek, 3 lutego 2012
Sherlock Holmes a Dr House
Liczyłam na dwie godziny zapomnienia i oderwania od rzeczywistości oraz drzemkę. Tymczasem film mnie wciągnął, nie tylko dzięki przystojnemu i inteligentnemu zawadiace, granemu przez Roberta Downey jr.
Co w kinie aktualnie jest dobrego na 'wyjście z dołka'? Raczej nie „W ciemności” (z całym szacunkiem dla tego filmu). Wybrałam więc drugą część „Sherlocka Holmesa”.
Akcja dzieje się pod koniec XIX wieku. Jednak bójki, pościgi, strzelaniny i walki swą intensywnością, hukiem i zaangażowaniem niewiele różnią się od tych z XXI wieku. Holmes jest sprytnym i błyskotliwym łobuzem. Przypomina mi… Dr. House’a. A jego relacja z Dr. Watsonem wygląda jak ta między House’em a jego przyjacielem Wilsonem: kłócą się, ale lubią i wspierają nawzajem.
Ich przygody, logiczne podejście do wielowymiarowego problemu, błyskawiczne reakcje na niespodzianki i to wszystko okraszone dowcipem Sherlocka. Do tego kilka zaskakujących sytuacji, także - wydawałoby się - błahych. Ot, żeby uratować od śmierci świeżo poślubioną żonę Watsona słynny detektyw… wypycha ją przez okno z pędzącego pociągu. Film Guya Ritchie dobrze się ogląda. Także dzięki – moim zdaniem – dwóm innym atutom.
Po pierwsze: klimat Londynu i Paryża końca XIX wieku. Kamienice ze zbliżeniami na detale (kraty, kałuże wody i nie tylko wody…), panorama na dachy miasta, suknie i przepych strojów podczas balów z wyższych sfer. Poznajemy wnętrza pociągu sprzed ponad 100 lat, podpatrujemy, jak arystokracja chadza do miejsc gwarantujących wszelaką zabawę. Do tego ujęcia kamery pędzącego pociągu czy wyprawy konno na tle ośnieżonych gór i stromych zboczy. A propos pociągu: londyński peron, ujęcia kamery z góry, biało-szary surowy krajobraz i zamek (bodajże w Alpach), to sceny żywcem wzięte z… mojego ulubionego Harry’ego Pottera.
Po drugie: dźwięki. Ścieżka dźwiękowa to zgrabnie połączona muzyka z efektami (stukot kół pociągu, spływająca woda, strzały…), które idealnie współgrają. Np. walc Straussa przechodzi w niepokojące rytmy sugerujące, że zaraz coś się stanie, potem znowu fragmenty Straussa, strzał, i muzyka… Na moje ucho to jeden z lepszych pod względem dźwiękowym filmów. Dzięki temu jest tempo, napięcie. To dobry film dla osób niewidomych, a zważywszy na to, że lubelskie Kino Bajka wprowadza filmy z audiodeskrypcją, to niewidomi powinni wybrać się właśnie na Sherlocka Holmes’a. I nie tylko niewidomi. Dwie godziny dobrej rozrywki. Plus kawa latte i o dołku można zapomnieć.
Co w kinie aktualnie jest dobrego na 'wyjście z dołka'? Raczej nie „W ciemności” (z całym szacunkiem dla tego filmu). Wybrałam więc drugą część „Sherlocka Holmesa”.
Akcja dzieje się pod koniec XIX wieku. Jednak bójki, pościgi, strzelaniny i walki swą intensywnością, hukiem i zaangażowaniem niewiele różnią się od tych z XXI wieku. Holmes jest sprytnym i błyskotliwym łobuzem. Przypomina mi… Dr. House’a. A jego relacja z Dr. Watsonem wygląda jak ta między House’em a jego przyjacielem Wilsonem: kłócą się, ale lubią i wspierają nawzajem.
Ich przygody, logiczne podejście do wielowymiarowego problemu, błyskawiczne reakcje na niespodzianki i to wszystko okraszone dowcipem Sherlocka. Do tego kilka zaskakujących sytuacji, także - wydawałoby się - błahych. Ot, żeby uratować od śmierci świeżo poślubioną żonę Watsona słynny detektyw… wypycha ją przez okno z pędzącego pociągu. Film Guya Ritchie dobrze się ogląda. Także dzięki – moim zdaniem – dwóm innym atutom.
Po pierwsze: klimat Londynu i Paryża końca XIX wieku. Kamienice ze zbliżeniami na detale (kraty, kałuże wody i nie tylko wody…), panorama na dachy miasta, suknie i przepych strojów podczas balów z wyższych sfer. Poznajemy wnętrza pociągu sprzed ponad 100 lat, podpatrujemy, jak arystokracja chadza do miejsc gwarantujących wszelaką zabawę. Do tego ujęcia kamery pędzącego pociągu czy wyprawy konno na tle ośnieżonych gór i stromych zboczy. A propos pociągu: londyński peron, ujęcia kamery z góry, biało-szary surowy krajobraz i zamek (bodajże w Alpach), to sceny żywcem wzięte z… mojego ulubionego Harry’ego Pottera.
Po drugie: dźwięki. Ścieżka dźwiękowa to zgrabnie połączona muzyka z efektami (stukot kół pociągu, spływająca woda, strzały…), które idealnie współgrają. Np. walc Straussa przechodzi w niepokojące rytmy sugerujące, że zaraz coś się stanie, potem znowu fragmenty Straussa, strzał, i muzyka… Na moje ucho to jeden z lepszych pod względem dźwiękowym filmów. Dzięki temu jest tempo, napięcie. To dobry film dla osób niewidomych, a zważywszy na to, że lubelskie Kino Bajka wprowadza filmy z audiodeskrypcją, to niewidomi powinni wybrać się właśnie na Sherlocka Holmes’a. I nie tylko niewidomi. Dwie godziny dobrej rozrywki. Plus kawa latte i o dołku można zapomnieć.
środa, 1 lutego 2012
Czubaszek czy czubek?
Dwa razy usunęła ciążę. Przynajmniej tak twierdzi.
- Nigdy z tego powodu nie miałam traumy, tylko mówiłam: Boże, jak to cudownie, że ja to zrobiłam. Gdyby się zdarzyło, że zaszłam w ciążę, i byłby to siódmy czy ósmy miesiąc, to ja bym skoczyła z któregoś piętra, pod pociąg bym się rzuciła, ale na pewno bym tego dziecka nie urodziła – powiedziała w materiale telewizyjnym (cytuję za portalami plotkarskimi). Kto? Nie żadna hollywoodzka gwiazda, nie szalona popowa czy zapomniana rockandrollowa piosenkarka. Maria Czubaszek.
Felietonistka, dziennikarka, satyryczka, autorka piosenki „Wyszłam za mąż zaraz wracam” i wielu innych. Maria Czubaszek, lat 73, żona uznanego muzyka Wojciecha Karolaka (jej drugi mąż). Bezdzietna. Od ponad 40 lat związana z radiem. Od blisko 60 lat paląca papierosy (teraz podobno 3 paczki dziennie). Częsta bywalczyni telewizji śniadaniowej, serialu improwizowanego „Spadkobiercy” i programu „Szkło kontaktowe”. W jednym z wywiadów powiedziała, że nie lubi i nie potrafi gotować, sprzątać i prasować. I że nie lubi dzieci.
A ja ją lubiłam. Do wczoraj.
To S. z niedowierzeniem i szokiem podała mi na fb link do wypowiedzi z powyższym tekstem włącznie. Nie mogłam wyjść ze zdumienia. I nie chodzi o samą aborcję. To osobny temat. Jestem przeciw, ale potrafię uszanować (choć nie zawsze zrozumieć) decyzję ludzi, którzy zdecydowali się na usunięcie ciąży. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, co trzeba mieć w głowie, by aborcją się wręcz chwalić, w dodatku zapewniając, że wolałoby się popełnić samobójstwo, niż urodzić dziecko. To nie wszystko, Czubaszek jeszcze cieszy się (!), że dwa razy usunęła ciążę, okraszając to słowem „cudownie”. Brr.
Czy to w ogóle ludzkie zachowanie? Nie wierzę, by nawet jedna z czołowych polskich feministek Wanda Nowicka, oficjalnie popierająca aborcję (prywatnie matka trzem synom), była w stanie chwalić się ewentualną aborcją (nie wiem, czy kiedykolwiek jej dokonała) i do sprawy odnosić się tak lekko i bezproblemowo. Nie wierzę, że normalna kobieta, która usunie ciążę (bez względu na wiek płodu), potraktuje to jak przyjemność lub zwykłą rzecz niczym mycie zębów lub malowanie odrostów. Nie wspomnę o tych, które poroniły: ból zostaje na długo, trudno sobie z nim poradzić, a trzeba wrócić do normalności (świetnie opisała to Justyna Bargielska w „Obsoletkach”).
Do przechwałek o aborcji (niektórzy powiedzą, że to nie przechwałki, tylko stwierdzenie przez Czubaszek faktów) znana satyryczka dodaje zapewnienie o samobójstwie, gdyby… Dochodzi więc nieludzkie traktowanie siebie.
Czy za te słowa nie powinien się nią zająć psychiatra? Nie mówię tego złośliwie, tylko poważnie. Przecież normalny człowiek tak się nie zachowuje (i znowu: nie chodzi mi o samą aborcję, ale o treść i formę wypowiedzi).
Zastanawiam się, jaki oddźwięk te słowa będą miały w mediach i w społeczeństwie. Czy Czubaszek wciąż będzie brylować w „Dzień Dobry TVN”? Nie chcę wierzyć, że inteligentna Wellman lub Prokop zechcą z nią rozmawiać. Czy wręcz przeciwnie – wszystkie stacje zapraszać ją będą tym chętniej, bo większą niż dotąd publiczność przez ekranami zgromadzi kobieta, która nie potrafi trzymać języka za zębami? Bo skoro tak dziarsko i zaczepnie mówiła o usunięciu ciąży, to może równie ciekawie powie o problemach z dzieciństwa? Może okaże się, że przed snem lubiła się samookaleczać? Albo że jako 15-latka sypiała z dorosłymi sąsiadami? Albo że bije ją mąż? A najlepsze: że to wszystko było i jest dla niej normalką?
Co za czasy??? Już wolę, jak się ludzie chwalą dziećmi (moje takie zdolne, takie ładne, takie mądre…), niż tym, że mogli je mieć, ale z radością zamordowali. A najlepiej niech się chwalą samochodami.
PS Gdy coś mi się nie podoba, okazuję to w sposób konsekwentny.
Gdy raz zrażę się do obsługi w restauracji, już do niej nie pójdę, nawet gdyby była jedyną otwartą w mieście.
Gdy ogólnopolska Gazeta Wyborcza w sposób nierzetelny (za zgodą i za przymknięciem oka na wiarygodność i styl tekstów już w redakcji w Lublinie) opublikowała historię 14-letniej lublinianki, która „chciała usunąć ciążę, a ksiądz jej nie pozwalał”, od tamtej pory nie kupuję tego dziennika. W czerwcu miną 4 lata. Troszkę kasy zaoszczędziłam, a GW straciła.
Gdy ktoś popiera osobę, której nie szanuję, bo kłamie i manipuluje, traci w mych oczach i zrywam z nią bliższe relacje.
Gdy ktoś dowcipny i błyskotliwy opowiada rzeczy, które są niezgodne z moim poczuciem moralności i normalności, przestaję czytać jego teksty, oglądać go w telewizji i oglądać tych, którzy do przykładowej telewizji go zapraszają. I na pewno nie kupię jego książki.
Mały sprzeciw? Wierzę, że nie będę w tym sama. Bo mimo wszytko wierzę w ludzi. Także tych jeszcze nienarodzonych.
- Nigdy z tego powodu nie miałam traumy, tylko mówiłam: Boże, jak to cudownie, że ja to zrobiłam. Gdyby się zdarzyło, że zaszłam w ciążę, i byłby to siódmy czy ósmy miesiąc, to ja bym skoczyła z któregoś piętra, pod pociąg bym się rzuciła, ale na pewno bym tego dziecka nie urodziła – powiedziała w materiale telewizyjnym (cytuję za portalami plotkarskimi). Kto? Nie żadna hollywoodzka gwiazda, nie szalona popowa czy zapomniana rockandrollowa piosenkarka. Maria Czubaszek.
Felietonistka, dziennikarka, satyryczka, autorka piosenki „Wyszłam za mąż zaraz wracam” i wielu innych. Maria Czubaszek, lat 73, żona uznanego muzyka Wojciecha Karolaka (jej drugi mąż). Bezdzietna. Od ponad 40 lat związana z radiem. Od blisko 60 lat paląca papierosy (teraz podobno 3 paczki dziennie). Częsta bywalczyni telewizji śniadaniowej, serialu improwizowanego „Spadkobiercy” i programu „Szkło kontaktowe”. W jednym z wywiadów powiedziała, że nie lubi i nie potrafi gotować, sprzątać i prasować. I że nie lubi dzieci.
A ja ją lubiłam. Do wczoraj.
To S. z niedowierzeniem i szokiem podała mi na fb link do wypowiedzi z powyższym tekstem włącznie. Nie mogłam wyjść ze zdumienia. I nie chodzi o samą aborcję. To osobny temat. Jestem przeciw, ale potrafię uszanować (choć nie zawsze zrozumieć) decyzję ludzi, którzy zdecydowali się na usunięcie ciąży. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, co trzeba mieć w głowie, by aborcją się wręcz chwalić, w dodatku zapewniając, że wolałoby się popełnić samobójstwo, niż urodzić dziecko. To nie wszystko, Czubaszek jeszcze cieszy się (!), że dwa razy usunęła ciążę, okraszając to słowem „cudownie”. Brr.
Czy to w ogóle ludzkie zachowanie? Nie wierzę, by nawet jedna z czołowych polskich feministek Wanda Nowicka, oficjalnie popierająca aborcję (prywatnie matka trzem synom), była w stanie chwalić się ewentualną aborcją (nie wiem, czy kiedykolwiek jej dokonała) i do sprawy odnosić się tak lekko i bezproblemowo. Nie wierzę, że normalna kobieta, która usunie ciążę (bez względu na wiek płodu), potraktuje to jak przyjemność lub zwykłą rzecz niczym mycie zębów lub malowanie odrostów. Nie wspomnę o tych, które poroniły: ból zostaje na długo, trudno sobie z nim poradzić, a trzeba wrócić do normalności (świetnie opisała to Justyna Bargielska w „Obsoletkach”).
Do przechwałek o aborcji (niektórzy powiedzą, że to nie przechwałki, tylko stwierdzenie przez Czubaszek faktów) znana satyryczka dodaje zapewnienie o samobójstwie, gdyby… Dochodzi więc nieludzkie traktowanie siebie.
Czy za te słowa nie powinien się nią zająć psychiatra? Nie mówię tego złośliwie, tylko poważnie. Przecież normalny człowiek tak się nie zachowuje (i znowu: nie chodzi mi o samą aborcję, ale o treść i formę wypowiedzi).
Zastanawiam się, jaki oddźwięk te słowa będą miały w mediach i w społeczeństwie. Czy Czubaszek wciąż będzie brylować w „Dzień Dobry TVN”? Nie chcę wierzyć, że inteligentna Wellman lub Prokop zechcą z nią rozmawiać. Czy wręcz przeciwnie – wszystkie stacje zapraszać ją będą tym chętniej, bo większą niż dotąd publiczność przez ekranami zgromadzi kobieta, która nie potrafi trzymać języka za zębami? Bo skoro tak dziarsko i zaczepnie mówiła o usunięciu ciąży, to może równie ciekawie powie o problemach z dzieciństwa? Może okaże się, że przed snem lubiła się samookaleczać? Albo że jako 15-latka sypiała z dorosłymi sąsiadami? Albo że bije ją mąż? A najlepsze: że to wszystko było i jest dla niej normalką?
Co za czasy??? Już wolę, jak się ludzie chwalą dziećmi (moje takie zdolne, takie ładne, takie mądre…), niż tym, że mogli je mieć, ale z radością zamordowali. A najlepiej niech się chwalą samochodami.
PS Gdy coś mi się nie podoba, okazuję to w sposób konsekwentny.
Gdy raz zrażę się do obsługi w restauracji, już do niej nie pójdę, nawet gdyby była jedyną otwartą w mieście.
Gdy ogólnopolska Gazeta Wyborcza w sposób nierzetelny (za zgodą i za przymknięciem oka na wiarygodność i styl tekstów już w redakcji w Lublinie) opublikowała historię 14-letniej lublinianki, która „chciała usunąć ciążę, a ksiądz jej nie pozwalał”, od tamtej pory nie kupuję tego dziennika. W czerwcu miną 4 lata. Troszkę kasy zaoszczędziłam, a GW straciła.
Gdy ktoś popiera osobę, której nie szanuję, bo kłamie i manipuluje, traci w mych oczach i zrywam z nią bliższe relacje.
Gdy ktoś dowcipny i błyskotliwy opowiada rzeczy, które są niezgodne z moim poczuciem moralności i normalności, przestaję czytać jego teksty, oglądać go w telewizji i oglądać tych, którzy do przykładowej telewizji go zapraszają. I na pewno nie kupię jego książki.
Mały sprzeciw? Wierzę, że nie będę w tym sama. Bo mimo wszytko wierzę w ludzi. Także tych jeszcze nienarodzonych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)