Gdy rok temu wrzuciłam na bloga pierwszy tekst, nie spodziewałam się, że 1 stycznia 2013 nadejdzie tak szybko. I że sporo się wydarzy. Cóż, wciąż jestem stanu wolnego, wciąż mam pracę, wciąż mam przyjaciół, wciąż tracę pieniądze na głupoty, wciąż lubię dobrze zjeść, wciąż pałam uczuciem do Jamiego Olivera, „Love actually” i Jo Nesbo, ale doszły nowe doświadczenia, nowe wrażenia. Dlatego czas na Subiektywny Ranking 2012 roku. Uprzedzam, w niektórych kategoriach zwycięzców będzie więcej, niż jeden.
Najlepsza książka: „Podróże do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych” Krzysztofa Środy (piękne i proste opowieści o spotkaniach, przyrodzie, smakach, zapachach, pokazujące jak piękna i prosta, a jednocześnie fascynująca potrafi być inność…); „Czarnobylska modlitwa” Swietłany Aleksijewicz (reportersko opowiedziane historie ludzi, najmocniej związanych z tragedią w Czarnobylu, od żony strażaka, który gasił wybuch, począwszy; przejmujące i mocne; nie doczytałam do końca, nie dałam rady); „Upiory” Jo Nesbo (kryminalne zwieńczenie historii o komisarzu Harrym Hole, która wciąga, niepokoi, zaskakuje, zaskakuje i jeszcze raz zaskakuje).
Najlepszy serial komediowy: „How I Met Your Mother” (Jak poznałem waszą matkę) – historia o przyjaźni, poszukiwaniu miłości w zakręconym Nowym Jorku, wierności, marzeniach, okraszona dużą dawką humoru, ironii i zabawy. PS Uwielbiam Barneya ;)
Najlepszy serial: co robi dojrzała kobieta, której mąż okazuje się zdradzać ją z call-girl? Poznajcie Alicję Florrick, czyli „Żonę idealną” (świat prawników, dylematów życiowych, polityki, a w tle życie prywatne, rodzina, dzieci, wychowanie… plus świetna rola błyskotliwego, zdecydowanego i nieco znerwicowanego Eliego Golda, brawurowo zagranego przez Alana Cumminga).
Najlepszy spektakl teatralny: „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium w reż. Janusza Opryńskiego (pisałam o tym na blogu) oraz „III Furie” teatru z Legnicy w reż. Marcina Libera (przejmujący, poruszający nerwy związek historii wojennej ze starożytnymi bogami i najbardziej współczesną współczesnością; niektóre wybory są potwornie trudne! A motyw przewodni „Gdzie są chłopcy z tamtych lat…” kołacze mi się w głowie do dziś). W tym kontekście napiszę jeszcze o najlepszej kreacji teatralnej na deskach Teatru Osterwy, która mnie kompletnie zaskoczyła: demonicznego Puka niezwykle plastycznie i wyraziście zagrał Przemysław Stippa (gdy wkroczył, a raczej wsunął się na scenę, aż mnie uniosło w fotelu). Choćby dla tej postaci warto obejrzeć „Sen…” (plus kształtne łydki Krzysztofa Olchawy w… białych rajstopach).
Najmilsze zaskoczenia: prezent od „Mikołaja” w Plazie oraz czerwone wino sączone z prawdziwych kieliszków… pewnej wrześniowej ciepłej nocy na ławce w parku akademickim w Lublinie.
Największe zaskoczenie: urodzinowa „Niespodzianka!” w wykonaniu siostry, brata, przyjaciół i kolegów z pracy, na którą kilka dni po urodzinach zupełnie nie byłam przygotowana; przecież był środek tygodnia, nikt prócz K., K. i A. do pubu miał nie przyjść, wszystkim coś wypadło, a potem… wyskok zza zasłony, z kwiatami i głośnym ‘Sto lat’. Zatkało mnie. To było cudowne ;)
Najgorsze zaskoczenie: finał „Upiorów” Jo Nesbo (nie zdradzę, kto zamordował); słowa wypowiedziane około drugiej w nocy „Wiesz, jednak nie powinniśmy się spotykać, dla twojego dobra…”; kolizja aut (pierwsza myśl po uderzeniu: „nie, to nie dzieje się naprawdę”, kolejna: „Przecież spojrzałam w lusterko!”).
Najlepszy zakup: płyta Niny Simone, śliwkowy kostium przeceniony z prawie 300 zł na 59 oraz malinowe Huntery (kupione w Internecie, co mi się raczej nie zdarza).
Najgorszy zakup: balsam przeciw cellulitowi i rozstępom – w ogóle nie działa…
Największa strata: moje czerwone trampki nie nadają się już do chodzenia… ;(
Najlepsze cytaty: mam fatalną pamięć do cudzych słów, ale coś tam sobie ostatnio przypomniałam… 1) –Kiedy wygląd się nie liczy? – Kiedy kobieta jest ładna.
2) – Patrzcie, dostałem jej numer telefonu. Zaraz do nie zadzwonię. – Nie, od razu nie wypada. Musisz poczekać trzy dni. – Trzy dni? Bzdura, dzwonię zaraz. – Ale zasada trzech dni!!! – Zasada trzech dni? Kto ją wymyślił? – Jezus… (to oczywiście podpowiedź Barneya z How I Met Your Mother ;)
3) – Zarezerwowałem stolik dla dwóch osób. – Ale to tylko obiad! - Zależy, jak dużo wypijesz… (powiedział dr House do dra Wilsona ;)
4) – Mężczyźni nie są jak autobusy. Następny nie będzie za 10 minut. (Anna w Downton Abbey ;)
5) W pubie: - Wygląda na mężatkę… - Tak sądzisz? Dlaczego? – odwracam się i pytam z uśmiechem. - Bo chowa pani rękę w kieszeni… ;)
6) „ Jesteś ideałem” i „Nie myśl sobie, że mnie inspirujesz” ;) ;)
Najlepszy wyjazd: Portugalia i Włochy ex aequo, czyli od włóczenia się z Agą po starym Porto i Lizbonie, podjadania słodkości i koncercie fado w malutkiej knajpce po leżakowanie nad jeziorem Bracciano, włoską kawę i wygłupy z Kubą ‘Ajdormitobene’ ;).
Najlepsze jedzenie: tu mogłabym pisać i pisać, ale na pewno: papryczki marynowane i ryba zrobione przez nieocenioną Ewę, włoska uczta z owocami morza i pizzą z ziemniakami w Bracciano oraz tradycyjne portugalskie pastel de nata. Do tego żurawinówka mojej Mamy ;)
Drobne, ale ważne sukcesy: przejechanie prawie 500 km w ciągu dwóch dni (za kierownicą obcego auta, na nieznanej mi trasie, 8 miesięcy po zrobieniu prawa jazdy); zrobienie całkiem dobrych klusek z makiem i bakaliami oraz około stu pierogów na wieczerzę wigilijną; autorstwo kilku ładnych i ambitnych audycji (np. o Zygmuncie Hertzu ;)
Największa zawodowa wpadka i sukces jednocześnie: wywiad z Jackiem Hugo-Baderem, świetnym reportażystą, autorem „Dzienników kołymskich”. Pojechałam do Krasnegostawu, żeby spokojnie porozmawiać z Jackiem (wtedy jeszcze Panem Jackiem), który był w trasie i spotykał się z czytelnikami. Pamiętam duży stres, bo ludzie, których cenię i podziwiam, także mnie stresują. Jacek okazał się przesympatycznym rozmówcą, przede wszystkim ciekawie opowiadającym o swych doświadczeniach, mówiącym energicznie, z wyczuwalną w głosie pasją. Cóż, krótko powiem, że finał był taki, iż po prawie dwóch godzinach rozmowy, gdy Jacek powiedział „Pani Agnieszko, czuję, że to było ważne, że padło tu kilka ważnych zdań”, mój sprzęt nagraniowy odmówił posłuszeństwa…. Po prostu nie zapisał ostatniego znacznika, czyli większości rozmowy. Co za wstyd! Co za strata! Do Lublina wracałam z płaczem. Na szczęście Jacek zaprosił mnie kolejnego dnia ponownie do Krasnegostawu. Byłam, nagrałam. Wiedziałam, że drugi raz nie będzie tak samo, ale… mimo wszystko wywiad uznaję za ciekawy, audycję za udaną. A sam Jacek Hugo-Bader to człowiek niezwykle ciekawy, wartościowy, zwyczajnie dobry. I to chyba także uznaję za swoje największe szczęście nie tylko tego roku: że wciąż poznaję naprawdę sporo wartościowych, interesujących, po prostu fajnych ludzi. A mieć takich wokół to prawdziwy skarb. Świat nie jest zły, skoro są na nim tacy ludzie. I to mnie ogromnie raduje ;)
PS Dziękuję Wam wszystkim, że jesteście i znajdujecie czas, by czytać moje wypociny. Niektórzy czytują także w Katowicach czy Wrocławiu, niektórzy nawet w Stanach i w Holandii. Dziękuję ;) I dobrego kolejnego roku
poniedziałek, 31 grudnia 2012
wtorek, 25 grudnia 2012
Na szczęście, na zdrowie, kolęda!
Gdy zmierzchało, przychodził wujek. „Na szczęście, na zdrowie, kolęda, na tę Wigilię Bożego Narodzenia, abyście byli zdrowi, weseli, jak w niebie anieli” – witał się tradycyjnym w naszej rodzinie pozdrowieniem. I oficjalnie zapraszał na wieczerzę wigilijną. Czyli na postnik, jak mawiała Babcia Andzia. Czyli na pośnik. Co roku do wspólnego stołu zasiadały 3 pokolenia z pięciu domostw. I co roku kolację wigilijną przygotowywała inna rodzina. Najpierw K. i W., potem B., potem T., potem my, K., potem drudzy T. I w kolejnym roku rundka zaczynała się na nowo.
Stół (a właściwie ze 3 połączone stoły), zasłany białymi obrusami (albo bielusieńkimi wykrochmalonymi prześcieradłami). Przy nim krzesła, stołki i proste ławki. W końcu jakoś trzeba było pomieścić 25 – 30 osób. Dzieci oczywiście na kolanach rodziców. Na stole rozstawione naczynia, ale nie dla każdego. Dlaczego? Bo zwyczajowo barszcz z uszkami, groch w barszczu czy kapustę z grzybami i grochem, jadły po 2-3 osoby z jednego talerza. I każdy miał swoją łyżkę, przyniesioną z domu. Tradycja nakazywała tej łyżki nie wypuszczać z rąk przez cały wieczór, a po zjedzeniu kapusty z grochem należało uderzyć łyżką czoło sąsiada. Kto pierwszy, ten lepszy. I ile radości! ;) A po co? Żeby w nadchodzącym roku… nie bolała głowa.
Na postnik każda rodzina przychodziła z talerzem ryb. Wokół sporo stawów, więc o karpia nie było i nie jest trudno. Porcje ryby, zawsze dobrze wysmażone, znikały ze stołów jako pierwsze. Co jeszcze było w wigilijnym menu? Nie karp w galarecie, nie kutia, nawet nie pierogi z kapustą i grzybami. W końcu w niemal każdej rodzinie są inne zwyczaje. U nas: śledzie w cebulce, barszcz z uszkami, groch w barszczu (lub w wywarze z owocowego suszu), gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kluski z makiem i bakaliami, racuchy lub pączki, kapusta z grzybami, pierogi (z jabłkami, ze śliwkami, z makiem). I przepyszny kompot z suszonych jabłek (najlepiej takich malutkich, dzikich) i z gruszek. Robiony tak właściwie raz do roku. Co do potraw – olej, którym polewano kapustę czy dodawano go do innych potraw, to tzw. olej bity, lniany, czyli prawdziwy. No i barszcz czerwony – bynajmniej nie z torebki…
Między jedzeniem śpiewało się, oj śpiewało. Od „Wśród nocnej ciszy” przez „Do szopy, hej pasterze” po „Anioł pasterzom mówił” i „Jezus Malusieńki”. I tak wieczerza wigilijna trwała przynajmniej 3 godziny.
Potem w mrozie (dobrze, gdy był) wracało się do domów na chwilę drzemki, zmiany ubrań na cieplejsze i szło się na Pasterkę, która tradycyjnie odprawiana jest o północy. A jak w kościele najedzony (i lekko napity) lud ryknął „Bóg się rodzi”, to naprawdę czuć było Boże Narodzenie.
Czasy się zmieniają.
Dziś do stołu w mojej rodzinie zasiada nas trochę mniej, ale od 10 do 15 osób to i tak sporo. ;) I jest Skype, dzięki któremu pokonuje się tysiące kilometrów. Na szczęście potrawy podobne, kolędy też (wciąż śpiewamy więcej niż jedną czy dwie zwrotki). Życzenia może bardziej wymagające (choć jest też tradycyjne „obyśmy starego roku dożyli i za rok się znów spotkali”), ale opłatek wciąż kruchy i biały. Kłótni i poganiania od rana w Wigilię też nie brakuje (Mama: „Dzieci, prędzej, już druga, nie wyrobimy się…”; My: „mamo, czy kiedyś się nie wyrobiliśmy?”), muzyka i radio ściszone, post obowiązuje (no, najwyżej rybka lub śledzik), choć kawa z mlekiem ratuje pragnienie głodu. I przestroga: jaka Wigilia, taki cały rok.
Czasy się zmieniają, nic nie jest idealne, ale u nas to wciąż nie tylko tradycja, a prawdziwe świętowanie Bożego Narodzenia.
Stół (a właściwie ze 3 połączone stoły), zasłany białymi obrusami (albo bielusieńkimi wykrochmalonymi prześcieradłami). Przy nim krzesła, stołki i proste ławki. W końcu jakoś trzeba było pomieścić 25 – 30 osób. Dzieci oczywiście na kolanach rodziców. Na stole rozstawione naczynia, ale nie dla każdego. Dlaczego? Bo zwyczajowo barszcz z uszkami, groch w barszczu czy kapustę z grzybami i grochem, jadły po 2-3 osoby z jednego talerza. I każdy miał swoją łyżkę, przyniesioną z domu. Tradycja nakazywała tej łyżki nie wypuszczać z rąk przez cały wieczór, a po zjedzeniu kapusty z grochem należało uderzyć łyżką czoło sąsiada. Kto pierwszy, ten lepszy. I ile radości! ;) A po co? Żeby w nadchodzącym roku… nie bolała głowa.
Na postnik każda rodzina przychodziła z talerzem ryb. Wokół sporo stawów, więc o karpia nie było i nie jest trudno. Porcje ryby, zawsze dobrze wysmażone, znikały ze stołów jako pierwsze. Co jeszcze było w wigilijnym menu? Nie karp w galarecie, nie kutia, nawet nie pierogi z kapustą i grzybami. W końcu w niemal każdej rodzinie są inne zwyczaje. U nas: śledzie w cebulce, barszcz z uszkami, groch w barszczu (lub w wywarze z owocowego suszu), gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kluski z makiem i bakaliami, racuchy lub pączki, kapusta z grzybami, pierogi (z jabłkami, ze śliwkami, z makiem). I przepyszny kompot z suszonych jabłek (najlepiej takich malutkich, dzikich) i z gruszek. Robiony tak właściwie raz do roku. Co do potraw – olej, którym polewano kapustę czy dodawano go do innych potraw, to tzw. olej bity, lniany, czyli prawdziwy. No i barszcz czerwony – bynajmniej nie z torebki…
Między jedzeniem śpiewało się, oj śpiewało. Od „Wśród nocnej ciszy” przez „Do szopy, hej pasterze” po „Anioł pasterzom mówił” i „Jezus Malusieńki”. I tak wieczerza wigilijna trwała przynajmniej 3 godziny.
Potem w mrozie (dobrze, gdy był) wracało się do domów na chwilę drzemki, zmiany ubrań na cieplejsze i szło się na Pasterkę, która tradycyjnie odprawiana jest o północy. A jak w kościele najedzony (i lekko napity) lud ryknął „Bóg się rodzi”, to naprawdę czuć było Boże Narodzenie.
Czasy się zmieniają.
Dziś do stołu w mojej rodzinie zasiada nas trochę mniej, ale od 10 do 15 osób to i tak sporo. ;) I jest Skype, dzięki któremu pokonuje się tysiące kilometrów. Na szczęście potrawy podobne, kolędy też (wciąż śpiewamy więcej niż jedną czy dwie zwrotki). Życzenia może bardziej wymagające (choć jest też tradycyjne „obyśmy starego roku dożyli i za rok się znów spotkali”), ale opłatek wciąż kruchy i biały. Kłótni i poganiania od rana w Wigilię też nie brakuje (Mama: „Dzieci, prędzej, już druga, nie wyrobimy się…”; My: „mamo, czy kiedyś się nie wyrobiliśmy?”), muzyka i radio ściszone, post obowiązuje (no, najwyżej rybka lub śledzik), choć kawa z mlekiem ratuje pragnienie głodu. I przestroga: jaka Wigilia, taki cały rok.
Czasy się zmieniają, nic nie jest idealne, ale u nas to wciąż nie tylko tradycja, a prawdziwe świętowanie Bożego Narodzenia.
piątek, 21 grudnia 2012
Dzieci to skarb
-Zabiję te czarnuchy! – mówi około trzyletni chłopiec, ubrany w granatowy kombinezon, buty z kożuszkiem i wielką czapkę. A właściwie wykrzykuje te słowa w kierunku szukających ziarenek na chodniku srebrno-szarych gołębi. Próbuje energicznie zbliżyć do nich swe buty, ale gołębie odskakują lub odfruwają. – Aaaaaaa! – pokrzykuje dalej chłopiec. –Aaaa… Zginiesz!
Znajduje jakiś patyk i niczym bohater filmów kung-fu próbuje się uporać z mniejszymi od siebie stworzeniami. Nagle pokazuje też swą siłę i poczucie władczości oraz… brak gustu, bo moje brązowe skórzane kozaki chyba mu się nie podobają. Jego noga uderza w moją. Nasze spojrzenia się spotykają. Wyrwać mu ten patyk i nauczyć go kultury? Pokazać, że nie jest panem chodnika? Udowodnić, że jego władza kończy się w przedszkolu, terror może sprawować w domu, ale nie w otwartym miejscu publicznym przy ul. Sowińskiego? Gówniarz jeden! A potem z takiego wyrośnie prawdziwy terrorysta, złodziej albo przynajmniej niesprawiedliwy szef. Mam nadzieję, że tego trzylatka, który zdecydował się znowu urągać słowem i czynem gołębiom, terroryzując okolicę, nauczą dobrego zachowania w domu. Oby rodzice przestali go juz rozpieszczać i nie pozwalali oglądać głupawych filmów...
Nagle odwraca się idąca przed nami starsza kobieta i ciepłym, choć zachrypniętym nieco głosem mówi:
- Oskarusiu, kochany, chodź do babci… Kupimy ci twój ulubiony batonik.
Znajduje jakiś patyk i niczym bohater filmów kung-fu próbuje się uporać z mniejszymi od siebie stworzeniami. Nagle pokazuje też swą siłę i poczucie władczości oraz… brak gustu, bo moje brązowe skórzane kozaki chyba mu się nie podobają. Jego noga uderza w moją. Nasze spojrzenia się spotykają. Wyrwać mu ten patyk i nauczyć go kultury? Pokazać, że nie jest panem chodnika? Udowodnić, że jego władza kończy się w przedszkolu, terror może sprawować w domu, ale nie w otwartym miejscu publicznym przy ul. Sowińskiego? Gówniarz jeden! A potem z takiego wyrośnie prawdziwy terrorysta, złodziej albo przynajmniej niesprawiedliwy szef. Mam nadzieję, że tego trzylatka, który zdecydował się znowu urągać słowem i czynem gołębiom, terroryzując okolicę, nauczą dobrego zachowania w domu. Oby rodzice przestali go juz rozpieszczać i nie pozwalali oglądać głupawych filmów...
Nagle odwraca się idąca przed nami starsza kobieta i ciepłym, choć zachrypniętym nieco głosem mówi:
- Oskarusiu, kochany, chodź do babci… Kupimy ci twój ulubiony batonik.
wtorek, 4 grudnia 2012
To tylko kwiatki?
Czy buty to dobry prezent od chłopaka dla dziewczyny? Ale po kolei...
***
Zimowe szare popołudnie. Sygnał komórki. Wyświetla się nieznany mi numer.
- Pani Anna Kowalska? – zagaja miły męski głos.
- Przy telefonie – odpowiadam. A niby któż inny mógłby odebrać moją prywatną komórkę...
- Mam dla Pani przesyłkę. A dokładnie: kwiaty. Czy jest pani w tej chwili w mieszkaniu? Ulica Kolorowa?
- Jezu! Kwiaty? Dla mnie? Yyyy. Tak, jestem w domu, zapraszam.
Po 20 minutach w drzwiach mieszkania stoi dostawca z naręczem żółtych tulipanów i fioletowych irysów. Na tle zielonych liści wyglądają bajkowo. Od kogo? Nie ma wizytówki. Ale chyba się domyślam.
Następnego dnia po południu znowu telefon. I znowu przesyłka. Nie do wiary! Drugi dzień z rzędu. I znowu kwiaty. Tym razem piękne pełne różowo-kremowe róże, otulone jasnymi tulipanami. Cudo. Zwłaszcza, że na dworze jakieś -10 stopni Celsjusza. Jejku, ktoś ma gest. I poczucie smaku. I lubi robić niespodzianki.
Trzeci dzień. Mogłam się spodziewać, ale i tak było przemiło. Tym razem potężny bukiet czerwonych róż. Wszak to 14 lutego. Gradacja emocji związana z kwiatami była, a jakże. Prezent piękny. I uwielbiam niespodzianki. Dziś z prawdopodobnym (bo nigdy się nie przyznał) nadawcą kwiatów kontaktu nie mam, nic nas nie łączyło prócz wzajemnej sympatii, ale piękne wspomnienia zostały. Bo czy kwiaty nie są najpiękniejszym prezentem dla kobiety?
***
- E tam, słaba historia… - mówi znajomy.
- Fajne, ale takie banalne. Kwiaty? – z niedowierzeniem dodaje drugi.
- To tylko jakieś kwiatki. Nie wysilił się… - potakuje trzeci.
- Po pierwsze liczy się gest i pomysł, nie tylko same kwiaty – odpowiadam wchodząc na emocjonalny ton i dziwiąc się, że moi koledzy tak nic nie rozumieją. – Po drugie kwiaty to najprostszy, a jednocześnie piękny i wymowny prezent. Na co dzień i od święta. Jak chcecie sprawić radość albo zatuszować jakąś wpadkę. Zamiast kombinować jak dobrać kolczyki albo czy perfumy się spodobają, dajecie kwiaty. Czemu tego nie doceniacie? Czemu nie kupujecie swoim dziewczynom i żonom kwiatów tak często, jak by tego chciały? Parę złotych, parę minut, a one mają duuuużo radości. A Wy stajecie się bohaterami – przekonuję.
- Lepsza jest jednak biżuteria…
- Bielizna. Coś odjazdowego.
- Kosmetyki. Tak.
- A ja kupiłem… buty.
- COOOOOOO? Ale… jak to?
- Normalnie. Poszliśmy do sklepu, wybrała sobie, przymierzyła, a ja zapłaciłem – opowiada R.
- Ale przecież takie buty (i w taki sposób zakupione) to może sprawić tylko mąż żonie, to przecież nie może być uroczy prezent...
- Ale jej się podobały – ripostuje R.
- Ale buty??? - Powtarzam z niedowierzaniem… - Nie czujesz, że Cię naciągnęła?
- No przecież byliśmy razem 2 lata. Od dawna jest moją eks, a wciąż ma te buty.
I tak zaczęły się moje rozmowy o tym, co najlepsze na prezent (w związkach damsko-męskich). I jak rozpoznać, czy Twoja dziewczyna/ Twój chłopak nie naciąga Cię na kosztowności, czy nie wykorzystuje Cię. I co kobiety cieszy najbardziej. I jakie najoryginalniejsze prezenty otrzymaliście.
Piszę to nie tylko w kontekście zbliżającego się Mikołaja. Choć mam nadzieję, że i ja od Mikołaja coś dostanę. Na szczęście nie jestem wymagająca. I uwielbiam Kinder Niespodzianki ;)
PS Pewnie spytacie, co to za buty? Na szczęście nie kozaki, ani nie japonki. Szpilki. ;)
***
Zimowe szare popołudnie. Sygnał komórki. Wyświetla się nieznany mi numer.
- Pani Anna Kowalska? – zagaja miły męski głos.
- Przy telefonie – odpowiadam. A niby któż inny mógłby odebrać moją prywatną komórkę...
- Mam dla Pani przesyłkę. A dokładnie: kwiaty. Czy jest pani w tej chwili w mieszkaniu? Ulica Kolorowa?
- Jezu! Kwiaty? Dla mnie? Yyyy. Tak, jestem w domu, zapraszam.
Po 20 minutach w drzwiach mieszkania stoi dostawca z naręczem żółtych tulipanów i fioletowych irysów. Na tle zielonych liści wyglądają bajkowo. Od kogo? Nie ma wizytówki. Ale chyba się domyślam.
Następnego dnia po południu znowu telefon. I znowu przesyłka. Nie do wiary! Drugi dzień z rzędu. I znowu kwiaty. Tym razem piękne pełne różowo-kremowe róże, otulone jasnymi tulipanami. Cudo. Zwłaszcza, że na dworze jakieś -10 stopni Celsjusza. Jejku, ktoś ma gest. I poczucie smaku. I lubi robić niespodzianki.
Trzeci dzień. Mogłam się spodziewać, ale i tak było przemiło. Tym razem potężny bukiet czerwonych róż. Wszak to 14 lutego. Gradacja emocji związana z kwiatami była, a jakże. Prezent piękny. I uwielbiam niespodzianki. Dziś z prawdopodobnym (bo nigdy się nie przyznał) nadawcą kwiatów kontaktu nie mam, nic nas nie łączyło prócz wzajemnej sympatii, ale piękne wspomnienia zostały. Bo czy kwiaty nie są najpiękniejszym prezentem dla kobiety?
***
- E tam, słaba historia… - mówi znajomy.
- Fajne, ale takie banalne. Kwiaty? – z niedowierzeniem dodaje drugi.
- To tylko jakieś kwiatki. Nie wysilił się… - potakuje trzeci.
- Po pierwsze liczy się gest i pomysł, nie tylko same kwiaty – odpowiadam wchodząc na emocjonalny ton i dziwiąc się, że moi koledzy tak nic nie rozumieją. – Po drugie kwiaty to najprostszy, a jednocześnie piękny i wymowny prezent. Na co dzień i od święta. Jak chcecie sprawić radość albo zatuszować jakąś wpadkę. Zamiast kombinować jak dobrać kolczyki albo czy perfumy się spodobają, dajecie kwiaty. Czemu tego nie doceniacie? Czemu nie kupujecie swoim dziewczynom i żonom kwiatów tak często, jak by tego chciały? Parę złotych, parę minut, a one mają duuuużo radości. A Wy stajecie się bohaterami – przekonuję.
- Lepsza jest jednak biżuteria…
- Bielizna. Coś odjazdowego.
- Kosmetyki. Tak.
- A ja kupiłem… buty.
- COOOOOOO? Ale… jak to?
- Normalnie. Poszliśmy do sklepu, wybrała sobie, przymierzyła, a ja zapłaciłem – opowiada R.
- Ale przecież takie buty (i w taki sposób zakupione) to może sprawić tylko mąż żonie, to przecież nie może być uroczy prezent...
- Ale jej się podobały – ripostuje R.
- Ale buty??? - Powtarzam z niedowierzaniem… - Nie czujesz, że Cię naciągnęła?
- No przecież byliśmy razem 2 lata. Od dawna jest moją eks, a wciąż ma te buty.
I tak zaczęły się moje rozmowy o tym, co najlepsze na prezent (w związkach damsko-męskich). I jak rozpoznać, czy Twoja dziewczyna/ Twój chłopak nie naciąga Cię na kosztowności, czy nie wykorzystuje Cię. I co kobiety cieszy najbardziej. I jakie najoryginalniejsze prezenty otrzymaliście.
Piszę to nie tylko w kontekście zbliżającego się Mikołaja. Choć mam nadzieję, że i ja od Mikołaja coś dostanę. Na szczęście nie jestem wymagająca. I uwielbiam Kinder Niespodzianki ;)
PS Pewnie spytacie, co to za buty? Na szczęście nie kozaki, ani nie japonki. Szpilki. ;)
wtorek, 18 września 2012
Teraz kobiety
Cel świetny.
A kiedy program będzie emitowany?
W niedziele. O 7:15.
Idealna pora…
Bo panie, które chcą być aktywne zawodowo, wstają w niedzielę z rana, idą do kiosku po najświeższą prasę i w poszukiwaniu pracy zaglądają od razu do działu anonse…
Bo w niedzielne poranki można spokojnie (gdy mąż i dzieci śpią) podzwonić do różnych firm i umówić się na rozmowę kwalifikacyjną…
Bo w niedzielne poranki umysł jest wypoczęty po całym tygodniu biegania po urzędach, wywiadówkach i marketach, po użeraniu się z awanturującym się sąsiadem, po kłótni z mężem i walce z zadaniem matematycznym syna… I może wreszcie pomyśleć o biznesie.
Bo w niedzielne poranki ubolewamy, że przed nami cały dzień relaksu, i chcemy go rozpocząć naprawdę aktywnie.
Bo w niedzielne poranki najpierw warto obejrzeć program, w którym zaprezentowane zostaną działania wzorowych bizeswomen, które natchną do pracy. A potem zdąży się na 8:00 do kościoła, by wymodlić sobie ciekawy i dobrze płatny biznes…
Bo gdy w ten jedyny dzień w tygodniu mąż nie biegnie do roboty i może zająć się dzieckiem, ty i tak nie wytrzymujesz w łóżku i włączasz sobie telewizję. A mąż robi Ci śniadanie.
Bo kobiety, które no co dzień pracują, choć z tej pracy nie czerpią już wystarczająco dużo pieniędzy czy radości, mogą w niedzielę z rana zaczerpnąć natchnienie z TVP i na spokojnie zaplanować lepszą przyszłość.
Bo na co dzień w pracy zajęte jesteśmy pracą i nie mamy czasu pomyśleć o nowej pracy – a taką szansę mamy w niedzielny poranek.
Aha. Audycja "Teraz kobiety” jest finansowana ze środków Ministerstwa Pracy. Telewizja wie, jak zrobić biznes. A ministerstwo - jak zatrudniać.
wtorek, 11 września 2012
Miłość trwa wiecznie?
Czym jest miłość?
Po czym ją rozpoznać?
Czy jest nam przeznaczona tylko jedna osoba na świecie?
Czy miłość może trwać wiecznie?
Na te pytania poeci, prozaicy, muzycy, także naukowcy i… zwykli zjadacze chleba wciąż szukają odpowiedzi. Czasem wszystko wydaje się jasne, a potem sprawy się komplikują.
- … no i rozstaliśmy się.
- To przykre, po tylu latach związku, po dwóch latach mieszkania razem.
- To prawda, ale wciąż się spotykamy.
- Jak to?
- Odwiedza mnie, chodzimy na kawę, czasem do kina. Wciąż mamy wielu znajomych i tematy do rozmów. No wiesz, jak tak długo było się razem, to trudno od pewnych rzeczy się odzwyczaić.
- Hmm. To zadam najważniejsze pytanie: kochasz go?
- Zależy, którego dnia mnie zapytasz…
Po czym ją rozpoznać?
Czy jest nam przeznaczona tylko jedna osoba na świecie?
Czy miłość może trwać wiecznie?
Na te pytania poeci, prozaicy, muzycy, także naukowcy i… zwykli zjadacze chleba wciąż szukają odpowiedzi. Czasem wszystko wydaje się jasne, a potem sprawy się komplikują.
- … no i rozstaliśmy się.
- To przykre, po tylu latach związku, po dwóch latach mieszkania razem.
- To prawda, ale wciąż się spotykamy.
- Jak to?
- Odwiedza mnie, chodzimy na kawę, czasem do kina. Wciąż mamy wielu znajomych i tematy do rozmów. No wiesz, jak tak długo było się razem, to trudno od pewnych rzeczy się odzwyczaić.
- Hmm. To zadam najważniejsze pytanie: kochasz go?
- Zależy, którego dnia mnie zapytasz…
czwartek, 6 września 2012
Niezła chata, niezłe tempo
Jeszcze tylko 2 tygodnie zostały do uroczystego otwarcia nowoczesnego apartamentowca. Przed K. z firmy PR-owej moc pracy. Co dziś? Spotkanie w sprawie cateringu na bankiecie i wybór miejsca na konferencję prasową.
K. jedzie do apartamentowca, w którym dobiegają końca ostatnie instalacje.
Minęła 13:00, a właściciela i kierownika budowy wciąż nie ma. Czy dziennikarze zmieszczą się w salonie w najlepszym z apartamentów, dwupoziomowym, z tarasem, oknami na całą ścianę, marmurowymi dodatkami, w którym temperaturę powietrza lub napełnienie wodą wanny można zrobić spoza mieszkania poprzez użycie iPada? K. uważa, że bez problemu. Właściciel apartamentowca obawia się, że nie… Dziś mieli tam zajrzeć, ale ten się spóźnia. K. nie lubi czekać bezczynnie pod drzwiami wejściowymi. Choć założyła buty na obcasie, niemal wbiega na pierwsze piętro szukając przynajmniej kierownika budowy. Nie ma go. Na drugim – też nie ma. Spotyka za to dwóch mężczyzn stojących obok windy. Chyba ich wcześniej tu nie widziała. Uff, jak dobrze, że ma nową torebkę i fryzurę prosto od fryzjera. Na koncie nic już nie zostało, ale w końcu obsługuje najbogatszych ludzi w mieście. Może za 10 lat w firmie PR-owej będzie ją stać na choćby pół takiej łazienki… Cóż. Dziś nadrabia miną.
- Przepraszam, nie widzieli panowie może Jana W.? – pyta K.
- Nie, dziś nie – odpowiadają.
- Nie lubię, gdy ktoś się spóźnia – z uśmiechem, ale zdecydowanie tłumaczy K. Odwraca się i wyprostowana wchodzi do najbliższego apartamentu. Z impetem otwiera uchylone drzwi, rozgląda się. Podchodzi do okna. Rzuca okiem na piękny widok na miasto. Idzie w stronę kuchni, przesuwając ręką po chłodnym blacie ozdobnego regału… Panowie niepewnym krokiem za nią. Gdyby K. się odwróciła, zobaczyłaby ich nieco zdziwione miny.
- Jak panowie myślą, czy tu zmieści się 15 dziennikarzy? - po chwili pyta K.
- Ale…. dlaczego pani chce sprowadzić dziennikarzy do mojego mieszkania? – pyta pan w ciemnym garniturze.
K. zatkało. Pomyliła piętra. Zdarza się nawet najlepszemu PR-owcowi...
K. jedzie do apartamentowca, w którym dobiegają końca ostatnie instalacje.
Minęła 13:00, a właściciela i kierownika budowy wciąż nie ma. Czy dziennikarze zmieszczą się w salonie w najlepszym z apartamentów, dwupoziomowym, z tarasem, oknami na całą ścianę, marmurowymi dodatkami, w którym temperaturę powietrza lub napełnienie wodą wanny można zrobić spoza mieszkania poprzez użycie iPada? K. uważa, że bez problemu. Właściciel apartamentowca obawia się, że nie… Dziś mieli tam zajrzeć, ale ten się spóźnia. K. nie lubi czekać bezczynnie pod drzwiami wejściowymi. Choć założyła buty na obcasie, niemal wbiega na pierwsze piętro szukając przynajmniej kierownika budowy. Nie ma go. Na drugim – też nie ma. Spotyka za to dwóch mężczyzn stojących obok windy. Chyba ich wcześniej tu nie widziała. Uff, jak dobrze, że ma nową torebkę i fryzurę prosto od fryzjera. Na koncie nic już nie zostało, ale w końcu obsługuje najbogatszych ludzi w mieście. Może za 10 lat w firmie PR-owej będzie ją stać na choćby pół takiej łazienki… Cóż. Dziś nadrabia miną.
- Przepraszam, nie widzieli panowie może Jana W.? – pyta K.
- Nie, dziś nie – odpowiadają.
- Nie lubię, gdy ktoś się spóźnia – z uśmiechem, ale zdecydowanie tłumaczy K. Odwraca się i wyprostowana wchodzi do najbliższego apartamentu. Z impetem otwiera uchylone drzwi, rozgląda się. Podchodzi do okna. Rzuca okiem na piękny widok na miasto. Idzie w stronę kuchni, przesuwając ręką po chłodnym blacie ozdobnego regału… Panowie niepewnym krokiem za nią. Gdyby K. się odwróciła, zobaczyłaby ich nieco zdziwione miny.
- Jak panowie myślą, czy tu zmieści się 15 dziennikarzy? - po chwili pyta K.
- Ale…. dlaczego pani chce sprowadzić dziennikarzy do mojego mieszkania? – pyta pan w ciemnym garniturze.
K. zatkało. Pomyliła piętra. Zdarza się nawet najlepszemu PR-owcowi...
wtorek, 4 września 2012
Zwyczajne życie
Telefon. Rozmowa dwóch koleżanek. Obie niewiele po 30-tce. Wschód Polski.
- Halo?
- Cześć!
- No cześć! Dawno Cię nie słyszałam!
- Dlatego dzwonię. Co u Ciebie?
- Dziękuję, w porządku. Właśnie zbieram się do pracy, a w niej nic nowego. Telefony, wywiady, montaż, parę audycji, czasem jakieś wyjście do kina, na kawę. Już po urlopie. Wczoraj uskuteczniałam porządki, pranie, gotowałam bigos. No wiesz, życie… A co u Ciebie?
- U mnie też dobrze. Właśnie zostałam rektorem wyższej uczelni w Warszawie...
- Halo?
- Cześć!
- No cześć! Dawno Cię nie słyszałam!
- Dlatego dzwonię. Co u Ciebie?
- Dziękuję, w porządku. Właśnie zbieram się do pracy, a w niej nic nowego. Telefony, wywiady, montaż, parę audycji, czasem jakieś wyjście do kina, na kawę. Już po urlopie. Wczoraj uskuteczniałam porządki, pranie, gotowałam bigos. No wiesz, życie… A co u Ciebie?
- U mnie też dobrze. Właśnie zostałam rektorem wyższej uczelni w Warszawie...
piątek, 31 sierpnia 2012
De gustibus...
- … np. Jamie Oliver.
- Jamie Oliver? Ten kucharz?
- Taa, zrobił furorę…
- Uwielbiam go!
- Nie cierpię go!
- Jak gotuje, odmierzając składniki „na oko”, uwija się między stołem, kuchenką, szafkami a lodówką, miesza, doprawia, tnie ociekające tłuszczykiem mięso, zachwyca się aromatem sosu z czarnym pieprzem, niedbale rzuca kawałki cykorii i sałaty posypując je parmezanem, po męsku wyciska cytrynę, na koniec oblizuje palce po waniliowym deserze domowej roboty… W trakcie oglądania „30 minut Jamiego” robię się głodna i jednocześnie przekonana, że też tak potrafię – dzięki Niemu! Delicious!
- Ma tłuste palce, potargane włosy, sepleni, zachowuje się jak prostak… Kto go wpuścił do kuchni?
- No co Ty!
- Jest tego plus: o faceta to my się raczej nie pokłócimy…
Porto, po obiedzie. |
czwartek, 30 sierpnia 2012
Po co gadać...
Jako dziennikarka do wielu rzeczy jestem już przyzwyczajona.
Wiele też nie robi na mnie wrażenia. Moja rodzina także normalnie już przyjmuje
to, że słyszą mój głos w radiu. Gdy widzę, jak niektórzy młodsi (na stażach i współpracy w różnych mediach) rozkoszują się i przechwalają, kto z kim robił wywiad, to mi
się tylko śmiać chce. Choć z drugiej strony może być to dobre do wspominania
przy świątecznym stole. No bo czymś pochwalić się trzeba. Męża i dzieci nie
mam, to choć powiem, że przeprowadziłam wywiad z wybitnym reżyserem i
plastykiem Leszkiem Mądzikiem, z historykiem i politykiem Władysławem
Bartoszewskim, muzykiem Leszkiem Możdżerem, dziennikarzem i podróżnikiem
Jackiem Hugo-Baderem czy pisarzem Andrzejem Stasiukiem. W perspektywie
okolicznościowych spotkań nieważne, jak długie, jak ciekawe, jak sprawne
– grunt, że ‘zaliczone’ ;) Choć z drugiej strony jednak rozmowy z wielkimi i uznanymi są stresujące i zapadają w pamięć. Jednak oddzielam znanych od uznanych.
Niewielkie wrażenie robią też na mnie publikowane moje zdjęcia, bo przecież praca w mediach do tego przyzwyczaja. Już nawet
nie reaguję na fotki, na których brzydko wyglądam (bez komentarzy proszę!),
wszak zwykle nie ja jestem tam najważniejsza.
Ale aż podskoczyłam z radości, gdy Press opublikował na
facebook.pl moją (skróconą) historyjkę. I nie chodzi o samo wydarzenie, ale o
ilość lajków – prawie 300! Czuję się, jakby co najmniej BBC zaliczyło mnie do
najśmieszniejszych dziennikarzy świata! ;)
Jak to się stało? Otóż miesięcznik Press na swojej tablicy
publikuje różne zabawne historyjki z serii ‘z życia newsroomu’ czy ‘z życia
dziennikarza/PR-owca’. Kilka dni temu postanowiłam im podesłać opis zdarzenia,
które miało miejsce podczas jednej z moich terenowych wakacyjnych audycji.
Dodam jeszcze, że audycja była wyjątkowo trudna, bo z niedużej miejscowości, z
wozu transmisyjnego (lekkie opóźnienia na łączach) i w dodatku ciągle lało…
Jesteście gotowi na tę opowieść?
Radiowa audycja na żywo prowadzona z wozu satelitarnego,
białego, oznakowanego logo stacji. Nagle otwierają się drzwi i wchodzi pani,
która z uśmiechem mówi:
- Dzień dobry, cieszę się, że Państwo tu są, zaraz przyjdzie
moja koleżanka.
Zdumiona (może o jakimś umówionym gościu zapomniałam? może
ktoś przyszedł przed czasem?) mówię:
- Proszę usiąść. A o czym porozmawiamy? – pytam delikatnie,
próbując zrozumieć sytuację.
- Rozmawiać? - odpowiada zdziwiona pani. – Przecież ja
dostałam zaproszenie. Na mammografię!
PS Komentarz technika z reżyserki: - Jak przyjdą młodsze, to
proszę kierować je do mnie…
czwartek, 23 sierpnia 2012
Oszczędność czy skąpstwo?
W dobie kryzysu nawet najbogatsi oszczędzają. Nic więc dziwnego, że wiele osób – w tym niżej podpisana – stara się z wydatkami nie przesadzać.
Moje sposoby na oszczędzanie? Zakupy na wyprzedażach (pierwszy jesienny zakup to golf za 19 zł), korzystanie z promocji (płyn do płukania tkanin: kupując dwulitrową butelkę oszczędzam ok. 4 zł w porównaniu do zakupu dwóch litrowych butelek w stosunkowo niedużym czasie), płacenie rachunków na czas (żeby nie dokładać rosnących odsetek), przejście kilku ulic (zamiast przejazd autobusem za 2,80 zł lub taksówką), lot tanimi liniami (z wykupionym dużo wcześniej biletem), poproszenie rodziny o pomoc w remoncie, zamiast wynajmować ekipę remontową… Faktem jest, że na niektórych rzeczach nie oszczędzam w ogóle albo niezbyt oszczędzam. Cóż, coś kosztem czegoś. Ale wszystko w granicach rozsądku. I portfela. Tzn. mojego rozsądku i mojego portfela. Jednak czasem zastanawiam się, gdzie kończy się oszczędność, a zaczyna skąpstwo…
Oszczędność czy skąpstwo? Zdrowy rozsądek czy głupota?
Anna pojechała na upragnioną wycieczkę do Włoch. Nie skosztowała tam ani osławionych lodów (na ławce z widokiem na Koloseum), ani tiramisu (przy stoliku obok stacji metra z widokiem na Forum Romanum), ani panna cotta (bez względu na widok, po prostu w Rzymie)… - Czy wiesz, że średnia porcja lodów kosztuje tam 5 euro? Za te pieniądze w Polsce kupiłabym kilka smaczniejszych… A malutkie espresso 1,80 – przesada. Powoli odzwyczajam się od kawy.
Oszczędność?
P. od niedawna jest nowym klientem firmy, w której pracuje K. Pewnego dnia ponowił zaproszenie na obiad. K odpowiedziała, że to jej urodziny… On, że to idealnie, zaprasza więc na urodzinowy obiad. Poszli do sympatycznej restauracji, w której prócz solidnych kotletów można zjeść smaczne słodkości. Na początek jednak K. dostała urodzinową różę. Miło. Po obiedzie zjedli ciasto i wypili kawę. Gdy kelner przyniósł rachunek, P. powiedział: - W zasadzie rozmawialiśmy sporo o pracy, więc potraktujmy ten obiad jako spotkanie biznesowe. Płacimy po połowie, dobrze?
Oszczędność? Zdrowy rozsądek? Od tamtej pory K. po każdym wyjściu z P., nawet najbardziej biznesowym, nie pozwala mu płacić za siebie.
Poniedziałek: - Ej, stary, pożycz 5 zeta na hot-doga. Nie chcę rozmieniać stówy…
Środa: - Siema, masz dwójkę? Pożycz, please, nie chcę rozmieniać stówy.
Piątek: - To co, idziemy na miasto? Ej, rzucisz parę złotych? Postawisz piwo? Nie chciałbym rozmieniać stówy…
Ani M., ani K. nie pamiętają, aby Kumpel kiedykolwiek te 2- i 5-złotówki im oddał.
Pytanie za sto punktów: czy Kumpel wciąż ma przy sobie tę samą stówę? ;)
M. słyszy dzwonek telefonu, który szybko milknie. Znajduje go w torebce, spogląda na wyświetlacz: dzwonił znajomy, z którym czasem się widuje. Oddzwania.
Za tydzień znowu. P. puszcza sygnał. M. oddzwania, choć to P. ma do niej sprawę. Po kilku dniach sytuacja się powtarza. W końcu M. delikatnie pyta: - Czemu puszczasz mi tylko sygnał, skoro to ty chcesz rozmawiać? – Bo ty masz telefon na firmę – odpowiada zdziwiony P. – Tak, ale to moja firma – prostuje M. – więc za rachunki płacę ja.
- Od kiedy kupiliśmy mieszkanie na kredyt, rozumiem co to oszczędzanie – w towarzystwie opowiada W. - Energia taka droga! Gaz też. Kablówka i internet – bardzo. A woda? Dlatego gdy np. mąż korzysta z toalety, to po nim siku robię ja i dopiero wtedy spuszczamy wodę.
I jeszcze drobne przykłady:
- niezostawianie napiwków w restauracjach (ceny są tak duże, że wystarczy im; ja zarabiam mniej od właścicieli restauracji);
- Płyty tyle kosztują, że od kilku lat ani jednej nie kupiłem, ale mam sporo ściągniętych kawałków z internetu – chwali się znajomy;
- Do kina? Po co? Poczekam aż film będzie za darmo w necie…
- Wiem, A. jest jedną z moich najlepszych koleżanek, ale na ślub nie pójdę, bo dziś tyle trzeba dać w kopercie…
I na koniec podobno prawdziwa historia, jak to wielki Pudzianowski kupił wielkiego hammera i… przerobił go na gaz. Bo taniej ;)
AKr
Moje sposoby na oszczędzanie? Zakupy na wyprzedażach (pierwszy jesienny zakup to golf za 19 zł), korzystanie z promocji (płyn do płukania tkanin: kupując dwulitrową butelkę oszczędzam ok. 4 zł w porównaniu do zakupu dwóch litrowych butelek w stosunkowo niedużym czasie), płacenie rachunków na czas (żeby nie dokładać rosnących odsetek), przejście kilku ulic (zamiast przejazd autobusem za 2,80 zł lub taksówką), lot tanimi liniami (z wykupionym dużo wcześniej biletem), poproszenie rodziny o pomoc w remoncie, zamiast wynajmować ekipę remontową… Faktem jest, że na niektórych rzeczach nie oszczędzam w ogóle albo niezbyt oszczędzam. Cóż, coś kosztem czegoś. Ale wszystko w granicach rozsądku. I portfela. Tzn. mojego rozsądku i mojego portfela. Jednak czasem zastanawiam się, gdzie kończy się oszczędność, a zaczyna skąpstwo…
Oszczędność czy skąpstwo? Zdrowy rozsądek czy głupota?
Anna pojechała na upragnioną wycieczkę do Włoch. Nie skosztowała tam ani osławionych lodów (na ławce z widokiem na Koloseum), ani tiramisu (przy stoliku obok stacji metra z widokiem na Forum Romanum), ani panna cotta (bez względu na widok, po prostu w Rzymie)… - Czy wiesz, że średnia porcja lodów kosztuje tam 5 euro? Za te pieniądze w Polsce kupiłabym kilka smaczniejszych… A malutkie espresso 1,80 – przesada. Powoli odzwyczajam się od kawy.
Oszczędność?
P. od niedawna jest nowym klientem firmy, w której pracuje K. Pewnego dnia ponowił zaproszenie na obiad. K odpowiedziała, że to jej urodziny… On, że to idealnie, zaprasza więc na urodzinowy obiad. Poszli do sympatycznej restauracji, w której prócz solidnych kotletów można zjeść smaczne słodkości. Na początek jednak K. dostała urodzinową różę. Miło. Po obiedzie zjedli ciasto i wypili kawę. Gdy kelner przyniósł rachunek, P. powiedział: - W zasadzie rozmawialiśmy sporo o pracy, więc potraktujmy ten obiad jako spotkanie biznesowe. Płacimy po połowie, dobrze?
Oszczędność? Zdrowy rozsądek? Od tamtej pory K. po każdym wyjściu z P., nawet najbardziej biznesowym, nie pozwala mu płacić za siebie.
Poniedziałek: - Ej, stary, pożycz 5 zeta na hot-doga. Nie chcę rozmieniać stówy…
Środa: - Siema, masz dwójkę? Pożycz, please, nie chcę rozmieniać stówy.
Piątek: - To co, idziemy na miasto? Ej, rzucisz parę złotych? Postawisz piwo? Nie chciałbym rozmieniać stówy…
Ani M., ani K. nie pamiętają, aby Kumpel kiedykolwiek te 2- i 5-złotówki im oddał.
Pytanie za sto punktów: czy Kumpel wciąż ma przy sobie tę samą stówę? ;)
M. słyszy dzwonek telefonu, który szybko milknie. Znajduje go w torebce, spogląda na wyświetlacz: dzwonił znajomy, z którym czasem się widuje. Oddzwania.
Za tydzień znowu. P. puszcza sygnał. M. oddzwania, choć to P. ma do niej sprawę. Po kilku dniach sytuacja się powtarza. W końcu M. delikatnie pyta: - Czemu puszczasz mi tylko sygnał, skoro to ty chcesz rozmawiać? – Bo ty masz telefon na firmę – odpowiada zdziwiony P. – Tak, ale to moja firma – prostuje M. – więc za rachunki płacę ja.
- Od kiedy kupiliśmy mieszkanie na kredyt, rozumiem co to oszczędzanie – w towarzystwie opowiada W. - Energia taka droga! Gaz też. Kablówka i internet – bardzo. A woda? Dlatego gdy np. mąż korzysta z toalety, to po nim siku robię ja i dopiero wtedy spuszczamy wodę.
I jeszcze drobne przykłady:
- niezostawianie napiwków w restauracjach (ceny są tak duże, że wystarczy im; ja zarabiam mniej od właścicieli restauracji);
- Płyty tyle kosztują, że od kilku lat ani jednej nie kupiłem, ale mam sporo ściągniętych kawałków z internetu – chwali się znajomy;
- Do kina? Po co? Poczekam aż film będzie za darmo w necie…
- Wiem, A. jest jedną z moich najlepszych koleżanek, ale na ślub nie pójdę, bo dziś tyle trzeba dać w kopercie…
I na koniec podobno prawdziwa historia, jak to wielki Pudzianowski kupił wielkiego hammera i… przerobił go na gaz. Bo taniej ;)
AKr
wtorek, 21 sierpnia 2012
Ten jedyny
- Nareszcie! To ten! Ten jedyny!!! Zakochałam się – radosnym tonem oznajmia Ewa.
Rzeczywiście, kilka dni jej nie widziałam, a tu taka zmiana. Świeża cera (robiła mikrodermabrazję?), lekki opalizujący makijaż, podkreślone oczy, paznokcie różowe (i nieobgryzione), do tego obcisły T-shirt z wisiorkiem, krótkie szorty uwypuklające jej zgrabne pośladki i dłuuugie nogi (którym obcas wydaje się zbędny). I ten promienny uśmiech. Fakt. Albo w pracy ją wreszcie awansowali, albo zakochała się – myślę.
- Gratuluję! To świetnie! – odpowiadam ze szczerą radością. I jak to bywa w amerykańskich serialach dodaję: - Tell me everything…
- Ma na imię Krzysztof. Poznaliśmy się przez przypadek, w parku, i nagle znajomość nabrała rozpędu. Nie znam nikogo lepszego od niego. Dziś nawet na Brada Pitta nie zwróciłabym uwagi – przekonuje Ewa.
Krzysztof – jak mówi Ewa – jest przystojny, choć bez przesady. Wysoki, krótkie włosy, ładny uśmiech, zadbane dłonie. Ubiera się gustownie i nonszalancko jednocześnie, pastelowe koszule, przecierane lewisy i brązowe mokasyny. Na nosie rejbanki. Ale nie wygląd – zdaniem zakochanej w nim Ewy - jest najważniejszy. – Potrafi ze mną rozmawiać na każdy temat. Od kondycji polskiej kadry na EURO przez nowa płytę Coldplay po kryzys ekonomiczny – zachwyca się. – Z zainteresowaniem słuchał mych opowieści o pracy i problemach z szefową, pytał o rodzinę i najważniejsze: po dwóch tygodniach wyrwały mu się plany dotyczące domu pod miastem i dzieci, które chętnie będzie przed szkołą odwoził na basen, jak będę chciała pospać. I te SMS-y… Nawet jeśli spędzamy ze sobą kilka popołudniowych i wieczornych godzin, to i tak przed zaśnięciem otrzymuję wiadomość o tym, że jestem wyjątkowa, że jestem sensem jego życia, że kocha moje piegi, że wpatruje się w moje zdjęcie, choć zna mnie na pamięć… Rano sięgam po komórkę, a tam znów SMS z życzeniami dobrego dnia. - Czy mogło mnie spotkać większe szczęście? – retorycznie rzuca Ewa. - Nareszcie, po 27 latach życia zrozumiałam słowa koleżanek, cioć i innych, mówiących: Jak spotkasz tego jedynego, to zrozumiesz.
- OK, Magda, musisz go poznać. Ale jeszcze nie dziś, bo ma sporo pracy, umówiliśmy się dopiero jutro wieczorem. Podobno ma dla mnie jakąś niespodziankę – z rozmarzeniem dodaje Ewa. – Nie martw się, Ty też niedługo trafisz na swojego ukochanego. Jestem tego pewna. Choć nie będzie tak cudowny, jak mój Krzyś – ze śmiechem kończy Ewa.
Po tygodniu umawiamy się na sobotni wieczór. Park. Koncert katowickiej jazzującej grupy. Nie chcę być piątym kołem u wozu, wiec zabieram ze sobą kolegę. Krzysiek robi dobre wrażenie. Razem z Ewą wydają się tworzyć naprawdę dobraną parę. Sączymy kolorowe drinki. Opowiadamy zabawne historia. Jest miło. Spotykam znajomych z dzieciństwa, wspominamy dawne czasy. Kątem oka widzę, jak do Krzyśka, wracającego do nas z kolejnym drinkiem, podchodzi jakaś dziewczyna. Niewysoka, w mocnym makijażu, z ewidentnie powiększonymi (nie tylko) ustami. Po chwili Krzysiek znika.
- Nie widziałaś Krzyśka? – pyta Ewa.
- Od paru minut nie – odpowiadam.
- Nie wiesz, gdzie poszedł?
- Miał przynieść coś do picia…
- Dziwne – rzuca Ewa.
Krzysiek nie przyszedł. Ani za 5 minut, ani za 5 godzin, ani za pięć dni. Podeszła do nas za to owa wymalowana i biuściasta dziewczyna. Szybko okazało się, że jest… dziewczyną Krzyśka. Od ponad pół roku. I była mocno zdziwiona, że Ewa – jak się po chwili dowiedziała – jest nie koleżanką z pracy, ale… dziewczyną Krzyśka właśnie. Ewa była w szoku. Tego dnia nie spała u siebie, tylko u mnie. Kilka dni nie chodziła do pracy.
Po tygodniu Krzysiek zaczął pisać do Ewy SMS-y z przeprosinami, choć nie wyjaśniał w nich relacji z biuściastą. Pisał za to o niezwykłym uczuciu, które o Ewie nie pozwala mu zapomnieć, o wspomnieniach jej delikatnej skóry i włosów pachnących miodem, o marzeniach, w których we dwoje wędrują plażą w promieniach zachodzącego sierpniowego słońca... Ewa rozpaczała. Krzysiek miał być miłością jej życia. Postanowiła jednak porozmawiać jeszcze z biuściastą. Na spokojnie. Może wszystko się wyjaśni? Biuściasta pokazała jej telefon. Pełen SMS-ów z ostatnich dni o niezwykłym uczuciu Krzyśka, jej delikatnej skórze, zapachu włosów i spacerze po plaży…
AKr
PS Imiona i kilka detali zostało zmienionych, ale historia wydarzyła się naprawdę, parę miesięcy temu.
czwartek, 26 kwietnia 2012
Jeden dzień
- Kocham cię, ale już nie lubię – powiedziała Emma do Dextera, ściskając go ze łzami w oczach na pożegnanie.
Czy to możliwe? – zaczęłam się zastanawiać. ‘Lubienie’ bez miłości może być, a związek, w którym dwoje ludzi się kocha, ale nie przyjaźni ze sobą, ma szansę trwać?
To tylko jedna z kwestii, nad którą musiałam się zastanowić oglądając film „Jeden dzień” (2011 r.) w reżyserii Lone Scherfig. Nie znoszę melodramatów! Obejrzałam go dlatego, że jestem chora, na zwolnieniu lekarskim, znudziło mi się gotowanie, jedzenie i leżenie. A w opisie na jakiejś durnej stronie internetowej widnieje: komedia romantyczna. Taaa… Zabawnych scen było tam może z pięć. Plus tak odrażająco brzydkie, że aż śmieszne, stylizacje fryzur i ubrań grającej Emmę Anne Hathaway. No i w dodatku film zwyczajnie mnie wciągnął. Od początku wiedziałam, że oni będą razem… I przypomniałam sobie: Aga mi o tym filmie kiedyś opowiadała. Znam więc punkty zwrotne i zakończenie, ale to dobrze, dzięki tej wiedzy szok i płacz z następstw wypadków był zapewne mniejszy i krótszy. Jednak i tak łez uroniłam sporo. Bo gdyby zaczęli wcześniej, gdyby on nie poszedł w stronę tej głupiej kariery, gdyby ona szybciej przyłożyła się do pisania prozy, gdyby kasa i seks nie odgrywały takiej roli, gdyby jego matka nie zmarła, gdyby odebrała telefon, gdyby…
Dlatego nie znoszę tego filmu. Bo musiałam na nim nie tylko płakać, ale i myśleć. I napisać ten tekst. I – tak jak bohaterowie „Jednego dnia” - już teraz wiem, że wiele rzeczy w życiu nie zrobiłam, choć powinnam, albo zrobiłam za późno. A czasu – że pozwolę sobie na to wielkie odkrycie! – nie da się cofnąć. Kurczę, trzeba wziąć się do roboty.
Ale nie zrozumcie mnie źle. „Jeden dzień” to też piękny obraz o przyjaźni, o naprawianiu błędów, o zaufaniu, o relacjach z rodzicami, o przemijaniu. A Jim Sturgess jest doprawdy boski (za porównanie przepraszam czytających ten tekst dwóch znajomych mi księży ;). I - na poważnie - świetnie odegrał doroślejącego powoli mężczyznę.
No tak, zamiast pić herbatę z przepysznym sokiem malinowym roboty Kasi Mamy, słuchać muzy i leniuchować, rozmyślam i martwię się. Dlatego nie znoszę tego filmu! Ale kto nie oglądał – dla tego lektura obowiązkowa.
Czy to możliwe? – zaczęłam się zastanawiać. ‘Lubienie’ bez miłości może być, a związek, w którym dwoje ludzi się kocha, ale nie przyjaźni ze sobą, ma szansę trwać?
To tylko jedna z kwestii, nad którą musiałam się zastanowić oglądając film „Jeden dzień” (2011 r.) w reżyserii Lone Scherfig. Nie znoszę melodramatów! Obejrzałam go dlatego, że jestem chora, na zwolnieniu lekarskim, znudziło mi się gotowanie, jedzenie i leżenie. A w opisie na jakiejś durnej stronie internetowej widnieje: komedia romantyczna. Taaa… Zabawnych scen było tam może z pięć. Plus tak odrażająco brzydkie, że aż śmieszne, stylizacje fryzur i ubrań grającej Emmę Anne Hathaway. No i w dodatku film zwyczajnie mnie wciągnął. Od początku wiedziałam, że oni będą razem… I przypomniałam sobie: Aga mi o tym filmie kiedyś opowiadała. Znam więc punkty zwrotne i zakończenie, ale to dobrze, dzięki tej wiedzy szok i płacz z następstw wypadków był zapewne mniejszy i krótszy. Jednak i tak łez uroniłam sporo. Bo gdyby zaczęli wcześniej, gdyby on nie poszedł w stronę tej głupiej kariery, gdyby ona szybciej przyłożyła się do pisania prozy, gdyby kasa i seks nie odgrywały takiej roli, gdyby jego matka nie zmarła, gdyby odebrała telefon, gdyby…
Dlatego nie znoszę tego filmu. Bo musiałam na nim nie tylko płakać, ale i myśleć. I napisać ten tekst. I – tak jak bohaterowie „Jednego dnia” - już teraz wiem, że wiele rzeczy w życiu nie zrobiłam, choć powinnam, albo zrobiłam za późno. A czasu – że pozwolę sobie na to wielkie odkrycie! – nie da się cofnąć. Kurczę, trzeba wziąć się do roboty.
Ale nie zrozumcie mnie źle. „Jeden dzień” to też piękny obraz o przyjaźni, o naprawianiu błędów, o zaufaniu, o relacjach z rodzicami, o przemijaniu. A Jim Sturgess jest doprawdy boski (za porównanie przepraszam czytających ten tekst dwóch znajomych mi księży ;). I - na poważnie - świetnie odegrał doroślejącego powoli mężczyznę.
No tak, zamiast pić herbatę z przepysznym sokiem malinowym roboty Kasi Mamy, słuchać muzy i leniuchować, rozmyślam i martwię się. Dlatego nie znoszę tego filmu! Ale kto nie oglądał – dla tego lektura obowiązkowa.
sobota, 7 kwietnia 2012
Towarzysz podróży
Bałam się, że pociąg będzie przepełniony. Na szczęście większość studentów zdążyła wrócić do domów przed Wielką Sobotą.
Minutę przed odjazdem do wagonu wszedł starszy pan, niewysoki, przygarbiony, z włosami niczym młody Szopen (w wydaniu Adamczyka), Dać mu fortepian, a zapewne powygrywałby na nim mazurki i porywające preludia, do rytmu potrząsając szaro-białymi skręconymi włosami. Nie dane mu było. Nam też nie – na szczęście – posłuchać jego interpretacji Szopena, ale uraczył nas inną muzyką. Na harmonijce ustnej. Choć nie, przepraszam. Znajomi artyści mieliby prawo się oburzyć, że dzwięk wydobywany z ust towarzysza podróży, przechodzący przez bordowo-srebrną harmonijkę, nazywam muzyką.
Mężczyzna nie tylko pragnął uraczyć innych swymi umiejętnościami (których jakoś w końcu nie potrafił wyrazić). Jako kulturalny człowiek postanowił też dotrzymać towarzystwa samotnie podróżującej miłej blondynce po 50-tce.
- Czy zechce pani przesunąć tę saszetkę, żebym mógł tutaj posadzić swoje dupsko? – wypłynęło z jego skurczonych w bladym uśmiechu ust.
Uff – pomyślałam – jak dobrze, że moja walizka i komputer są wystarczająco duże, by nie trzeba ich było na siłę upychać pod fotelami. Pan X siadł tuz przede mną, a uczynił to mamrocząc pod nosem „ozdobniki” na K i S. Przy okazji raczył – do kogo to mówił? – wyrazić opinię, że „Lublin to kondoniarze i dziwki, dlatego jadę do ukochanej Stalówki”. Pani, której przyszło siedzieć obok niego, zdecydowanie zareagowała, że przy niej ma być grzeczny. I był. Przez minutę. Zanim zaczął grać. A właściwie wyrzucać z siebie – za pomocą harmonijki – jakieś nie-melodyjne dźwięki.
Zanim przyszedł konduktor, któremu nie pokazał biletu (bo go nie miał, tak jak i dowodu osobistego), zanim zdążył rozwścieczyć pasażerów pociągu głośnym i upierdliwym zachowaniem, zanim dojechaliśmy do Niedrzwicy, powiedział do swej sąsiadki:
- A wie pani, że moim kumplem jest Jezus Chrystus?
I dopiero w tym momencie zaczęłam mu zazdrościć.
Minutę przed odjazdem do wagonu wszedł starszy pan, niewysoki, przygarbiony, z włosami niczym młody Szopen (w wydaniu Adamczyka), Dać mu fortepian, a zapewne powygrywałby na nim mazurki i porywające preludia, do rytmu potrząsając szaro-białymi skręconymi włosami. Nie dane mu było. Nam też nie – na szczęście – posłuchać jego interpretacji Szopena, ale uraczył nas inną muzyką. Na harmonijce ustnej. Choć nie, przepraszam. Znajomi artyści mieliby prawo się oburzyć, że dzwięk wydobywany z ust towarzysza podróży, przechodzący przez bordowo-srebrną harmonijkę, nazywam muzyką.
Mężczyzna nie tylko pragnął uraczyć innych swymi umiejętnościami (których jakoś w końcu nie potrafił wyrazić). Jako kulturalny człowiek postanowił też dotrzymać towarzystwa samotnie podróżującej miłej blondynce po 50-tce.
- Czy zechce pani przesunąć tę saszetkę, żebym mógł tutaj posadzić swoje dupsko? – wypłynęło z jego skurczonych w bladym uśmiechu ust.
Uff – pomyślałam – jak dobrze, że moja walizka i komputer są wystarczająco duże, by nie trzeba ich było na siłę upychać pod fotelami. Pan X siadł tuz przede mną, a uczynił to mamrocząc pod nosem „ozdobniki” na K i S. Przy okazji raczył – do kogo to mówił? – wyrazić opinię, że „Lublin to kondoniarze i dziwki, dlatego jadę do ukochanej Stalówki”. Pani, której przyszło siedzieć obok niego, zdecydowanie zareagowała, że przy niej ma być grzeczny. I był. Przez minutę. Zanim zaczął grać. A właściwie wyrzucać z siebie – za pomocą harmonijki – jakieś nie-melodyjne dźwięki.
Zanim przyszedł konduktor, któremu nie pokazał biletu (bo go nie miał, tak jak i dowodu osobistego), zanim zdążył rozwścieczyć pasażerów pociągu głośnym i upierdliwym zachowaniem, zanim dojechaliśmy do Niedrzwicy, powiedział do swej sąsiadki:
- A wie pani, że moim kumplem jest Jezus Chrystus?
I dopiero w tym momencie zaczęłam mu zazdrościć.
piątek, 6 kwietnia 2012
Wódki dziś nie piję
Gdy byłam mała, w Wielki Piątek pościło się tak, jak w żaden innych dzień w roku. Do zjedzenia tylko śledź z cebulką, kromka chleba z dżemem (ale bez masła) i jakiś kapuśniak, nie na kości i bez skwarków. Gdy byłam mała, przez cały Wielki Piątek telewizor był wyłączony, radia się nie słuchało, właściwie żadna muzyka nie wchodziła w grę. Trzeba było być cicho, nie śmiać się głośno (a w naszej rodzinie to nie jest łatwe…). Wieczorem – do kościoła na Drogę Krzyżową i liturgię. Po powrocie do domu dokończyć jakieś porządki czy pichcenie. Żeby zrozumieć sens poświęcenia na krzyżu i przygotować się na Wielkanoc.
Gdy miałam kilkanaście lat, prawie cały Wielki Piątek piekłam ciasta. Siedem – to minimum. Sernik z brzoskwiniami, sernik z rosą, makowiec, pychotka, śmietankowiec… I co roku inne ‘wynalazki’. To dopiero było wyzwanie – piec, ale nie skosztować słodkości, wszak to dzień postu ścisłego. A radio ostatecznie cichutko w kuchni włączone – ale bez tej całej komercji i dance–muzy.
Teraz jest inaczej. A może więcej widzę? 10 godzin pracy zawodowej, żeby zdążyć ze wszystkim przed najpierw obowiązkami, a potem świętowaniem. Szybkie zakupy, które w markecie jednak szybkimi być zwyczajnie nie mogą. A w Plazie muza i kolorowe wystawy, jakby kpiły sobie z szarej deszczowej pogody. Postny śledź. Ale i kawa, z mlekiem i cukrem, bo bez tego ani rusz. Na ulicach luźniej. Ale w barach i pubach ludzi sporo. Już przed świętami można się spotkać ze znajomymi, którzy ściągnęli na ten długi weekend do miasta. – Nie, wódki dziś nie piję – zarzekał się mój sąsiad wychodząc wieczorem z mieszkania. – Ja też nie – wtórował mu kolega – ale za 3 piwka strzelimy, nie?
Można dziś jeszcze pooglądać telewizję, gdy żona gotuje, a dzieci rwą się do komputera. A może żona nie gotuje? Przecież ‘po co tyle się męczyć, skoro dziś wszystko można kupić’. Albo ‘po co się męczyć, skoro jedziemy do dziadków’. Ostatni zakup, żeby w Święta wyglądać lepiej niż koleżanka (to akurat się nie zmienia. ;) I może jednak do kościoła. Na szczęście w mieście jest tyle liturgii do wyboru. Na 17-tą, na 18-tą, na 19-tą, na 20-tą… Jeszcze bym grób odwiedził, ale pogoda kiepska. A, i Noc Konfesjonałów. Ale po co się spowiadać w Wielki Piątek, skoro przed nami jeszcze sobota? Albo po co się w ogóle spowiadać? Czarna mafia to dranie, nie muszą znać moich grzechów. Wystarczy, że wierzę w Boga, kler mi do tego niepotrzebny.
Szkoda tylko, że zimno. Co to za Wielkanoc, gdy nie czuć wiosny? Ale do umartwiania w Wielki Piątek pasuje.
Gdy miałam kilkanaście lat, prawie cały Wielki Piątek piekłam ciasta. Siedem – to minimum. Sernik z brzoskwiniami, sernik z rosą, makowiec, pychotka, śmietankowiec… I co roku inne ‘wynalazki’. To dopiero było wyzwanie – piec, ale nie skosztować słodkości, wszak to dzień postu ścisłego. A radio ostatecznie cichutko w kuchni włączone – ale bez tej całej komercji i dance–muzy.
Teraz jest inaczej. A może więcej widzę? 10 godzin pracy zawodowej, żeby zdążyć ze wszystkim przed najpierw obowiązkami, a potem świętowaniem. Szybkie zakupy, które w markecie jednak szybkimi być zwyczajnie nie mogą. A w Plazie muza i kolorowe wystawy, jakby kpiły sobie z szarej deszczowej pogody. Postny śledź. Ale i kawa, z mlekiem i cukrem, bo bez tego ani rusz. Na ulicach luźniej. Ale w barach i pubach ludzi sporo. Już przed świętami można się spotkać ze znajomymi, którzy ściągnęli na ten długi weekend do miasta. – Nie, wódki dziś nie piję – zarzekał się mój sąsiad wychodząc wieczorem z mieszkania. – Ja też nie – wtórował mu kolega – ale za 3 piwka strzelimy, nie?
Można dziś jeszcze pooglądać telewizję, gdy żona gotuje, a dzieci rwą się do komputera. A może żona nie gotuje? Przecież ‘po co tyle się męczyć, skoro dziś wszystko można kupić’. Albo ‘po co się męczyć, skoro jedziemy do dziadków’. Ostatni zakup, żeby w Święta wyglądać lepiej niż koleżanka (to akurat się nie zmienia. ;) I może jednak do kościoła. Na szczęście w mieście jest tyle liturgii do wyboru. Na 17-tą, na 18-tą, na 19-tą, na 20-tą… Jeszcze bym grób odwiedził, ale pogoda kiepska. A, i Noc Konfesjonałów. Ale po co się spowiadać w Wielki Piątek, skoro przed nami jeszcze sobota? Albo po co się w ogóle spowiadać? Czarna mafia to dranie, nie muszą znać moich grzechów. Wystarczy, że wierzę w Boga, kler mi do tego niepotrzebny.
Szkoda tylko, że zimno. Co to za Wielkanoc, gdy nie czuć wiosny? Ale do umartwiania w Wielki Piątek pasuje.
wtorek, 13 marca 2012
Z kim do pubu?
8 marca 2012 r.
Cały dzień pracowałam. Nagranie, montaż, nagranie, montaż, nagranie, montaż. O 22:00 stwierdziłam, że co jak co, ale skoro nawet w Dzień Kobiet na bankiecie wina nie mogę skosztować, to choć po pracy oficjalnie poświętuję. I wybrałyśmy się z przyjaciółką do pubu, w którym często bywamy. Tłum, gwar, ale mały stolik znalazłyśmy, zamówiłyśmy co trzeba i zaczęłyśmy rozmawiać, by nadrobić kilka dni niewidzenia się. Muzyka, gadki... Musiałyśmy nachylać się do siebie, by przekrzyczeć resztę gości.
Za stołem przede mną siedziała grupa ludzi, z których część Dzień Kobiet świętowała już chyba dość długo... Większość z nich wyszła na papierosa, zostało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w okularach, nachyla się do drugiego i pokazując ręką oraz kiwając głową w stronę sali, mówi:
- Te dwie - wskazał w naszą stronę - to lesbijki, tamte dwie średnie, a tamte... - I tu nie dokończył, bo jakimś cudem usłyszałam te słowa i starając się zachować delikatność i uśmiech osoby straight sprostowałam - Te dwie to nie lesbijki.
Mężczyzna zamilkł. Po sekundach ciszy zaczął mnie przepraszać. Odrzekłam z uśmiechem (lekko uwypuklając swój dekolt), że doprawdy nie ma za co...
On - nieco bełkocząc - ponownie przeprosił.
Po paru minutach do stolika wrócili znajomi, pochylili się ku okularnikowi, który zapewne opowiadał właśnie o swoim faux pas. Jego kolega, siedzący do nas tyłem, odwrócił się delikatnie i niby to zerkając ponad naszymi głowami w stronę sali próbował zlustrować i K., i mnie. Znowu odchyliłam się od stolika, uśmiechnęłam, pochwyciłam jego wzrok i powiedziałam: - Naprawdę, nie lesbijki! Ten uśmiechnął się i nawet lekko zarumienił. Okularnik i jego kumpel ponownie przeprosili...
Co za czasy! To już nie można z przyjaciółką wyskoczyć na drinka?
Nie mam nic przeciwko lesbijkom, ale dziwnie się poczułam, gdy usłyszałam, że ktoś mnie tak postrzega... A z drugiej strony lepiej, że to nas określił słowem 'lesbijki', niż 'tamte średnie'...
PS Panu Okularnikowi - Muzykowi Teatru Muzycznego w Lublinie - radzę poćwiczyć nie tylko słuch i gardło (co w knajpce i tak robi dość często)...
Cały dzień pracowałam. Nagranie, montaż, nagranie, montaż, nagranie, montaż. O 22:00 stwierdziłam, że co jak co, ale skoro nawet w Dzień Kobiet na bankiecie wina nie mogę skosztować, to choć po pracy oficjalnie poświętuję. I wybrałyśmy się z przyjaciółką do pubu, w którym często bywamy. Tłum, gwar, ale mały stolik znalazłyśmy, zamówiłyśmy co trzeba i zaczęłyśmy rozmawiać, by nadrobić kilka dni niewidzenia się. Muzyka, gadki... Musiałyśmy nachylać się do siebie, by przekrzyczeć resztę gości.
Za stołem przede mną siedziała grupa ludzi, z których część Dzień Kobiet świętowała już chyba dość długo... Większość z nich wyszła na papierosa, zostało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w okularach, nachyla się do drugiego i pokazując ręką oraz kiwając głową w stronę sali, mówi:
- Te dwie - wskazał w naszą stronę - to lesbijki, tamte dwie średnie, a tamte... - I tu nie dokończył, bo jakimś cudem usłyszałam te słowa i starając się zachować delikatność i uśmiech osoby straight sprostowałam - Te dwie to nie lesbijki.
Mężczyzna zamilkł. Po sekundach ciszy zaczął mnie przepraszać. Odrzekłam z uśmiechem (lekko uwypuklając swój dekolt), że doprawdy nie ma za co...
On - nieco bełkocząc - ponownie przeprosił.
Po paru minutach do stolika wrócili znajomi, pochylili się ku okularnikowi, który zapewne opowiadał właśnie o swoim faux pas. Jego kolega, siedzący do nas tyłem, odwrócił się delikatnie i niby to zerkając ponad naszymi głowami w stronę sali próbował zlustrować i K., i mnie. Znowu odchyliłam się od stolika, uśmiechnęłam, pochwyciłam jego wzrok i powiedziałam: - Naprawdę, nie lesbijki! Ten uśmiechnął się i nawet lekko zarumienił. Okularnik i jego kumpel ponownie przeprosili...
Co za czasy! To już nie można z przyjaciółką wyskoczyć na drinka?
Nie mam nic przeciwko lesbijkom, ale dziwnie się poczułam, gdy usłyszałam, że ktoś mnie tak postrzega... A z drugiej strony lepiej, że to nas określił słowem 'lesbijki', niż 'tamte średnie'...
PS Panu Okularnikowi - Muzykowi Teatru Muzycznego w Lublinie - radzę poćwiczyć nie tylko słuch i gardło (co w knajpce i tak robi dość często)...
wtorek, 6 marca 2012
Szczęście
Niedziela, 4 marca, godz. 16:49. Słońce leniwie przedziera się przez zamieszkały jednopiętrowy dom, który jeszcze kilkanaście lat temu był dworcem PKP w Lipie. Zza zakrętu wysuwa się pociąg relacji Stalowa Wola – Lublin. To właściwie szynobus – nieduży, stosunkowo nowy, nowoczesny. Do wyboru dwoje wejściowych drzwi. Długowłosa blondynka, którą starszy mężczyzna odprowadził na peron, na odchodne prócz ‘do zobaczenia’ rzuca: ‘biegnę na tył’. Naciskam więc guzik przednich drzwi. W środku tłok, wszystkie miejsca zajęte. Od Stalowej Woli jechał zaledwie 10-15 minut i już nie ma gdzie usiąść? Koniec weekendu, studenci pewnie jadą do Lublina, by z tobołkami pełnymi pierogów i bigosu rozpocząć tydzień nauki i imprez.
Walizkę stawiam w wolnym miejscu, między rzędem foteli ustawionych wzdłuż okien a ścianką działową przy jednym z wyjść. Kładę na niej torbę. Szal rzucam obok. Rozpinam płaszcz. Prawą ręką trzymam się pionowej rury. Jak dobrze, że mam książkę, przynajmniej czas szybko zleci.
W Zaklikowie dosiadają kolejne osoby. Robi się tłoczniej.
Raz za razem zerkam za okno. Zachodzące słońce ozłaca przedwiosenne kikuty drzew.
W Polichnie coraz bardziej bolą mnie plecy Tzn. kręgosłup. Tzn. krzyż, jak mawiała babcia.
Nie mam się o co oprzeć. Ale Harry Hole przy pomocy młodego Halvorsena włamuje się do domku letniskowego byłego kochanka zamordowanej Anny, by po chwili ukryć się na piętrze przed niespodziewanym najściem właściciela, więc towarzyszenie im w lęku jest ważniejsze od mego bólu. Zresztą, jeszcze tylko godzina drogi.
Szastarka. Coraz ciaśniej. Stoimy. I stoimy. Czekamy na inny pociąg? Stoimy. Wybiega maszynista (mechanik?), coś na zewnątrz robi przy pojeździe (nie mam pojęcia co) i wraca do kabiny. W tłumie, tuż obok mnie, kondutor rozgląda się ponad głowami. Czeka razem z nami. Gaśnie światło. Już nie poczytam książki. Po stłumionym „ooo….”, które wyrwało się z gardeł niektórych podróżnych, cisza. Gdzieś ktoś coś szepce, ale wydaje się, że panuje absolutny spokój. Aż dziwne. Nikt nie pyta, dlaczego stoimy, jak długo jeszcze, ani co się dzieje. Maszynista (mechanik?) ponownie wybiega z pociągu i wraca. Światło zapala się. Uff. Sprawdzę, czy Halvorsenowi udało się wyskoczyć przez okno mimo szczerzącego kły rottweilera. Z krótkofalówki konduktora po raz kolejny dobiega kobiecy głos: - Jedziecie czy nie? Bo nie wiem, co z mijaniem w Krasniku.
Konduktor nie odpowiada. Przechodzi do przodu szynobusu.
- Co, znowu jakaś katastrofa? – siląc się na dowcip rzuca jakiś krótko przystrzyżony młodzian. – To nie jest śmieszne – odpowiada mu około 20-letnia dziewczyna. – Przepraszam za czarny humor – mityguje się chłopak. Towarzysze udają, że nie słyszą.
Po ok. 10 minutach postoju ruszamy dalej.
Kraśnik. Starszy pan, naprzeciw którego stałam, wstaje i szykuje się do wyjścia. Rozglądam się, pytam stojącej obok pani, czy chce usiąść, a ona odpowiada, że też wysiada. Z ogromną radością więc opadam na fotel, mrucząc: - Pełnia szczęścia. Sąsiadka obok podnosi głowę znad gazety i znacząco się uśmiecha i potakuje. Z ulgą patrzę na powiększający się obok tłum osób. Robi się coraz ciaśniej, kilka osób wysiadło, ale więcej wsiada. W środkowej części pojazdu nawet trudno jest się czegoś przytrzymać. Poza tym to nie autobus miejski, z którego po kwadransie wysiadasz. Ale ja siedzę!
Nagle widzę starszą kobietę, w wieku mojej babci. Niewysoka i pulchna nieco, z trudem łapie poręcz umieszczoną poziomo pod dachem pociągu. – Nie, nie wstawaj – walczę sama z sobą. – Udawaj, że jej nie widzisz. Obok mnie w końcu siedzą młodsze dziewczyny (mniej zmarszczek mają), i mężczyzna po 30-tce. A gdyby to była jednak moja babcia? Wstaję i zapraszam panią na fotel. Kobieta uśmiecha się i grzecznie odmawia. Jest mi wstyd za blady uśmiech, widocznie nie zrobiłam tego jak należy, nie powiedziałam grzecznie, tylko ‘z łaską’. Poprawiam się. Pani na to – widząc moja książkę – mówi: - Ale trudno będzie pani czytać. – Nie szkodzi – odpowiadam. Kobieta się waha. Pytam: - Do Lublina pani jedzie? – jeszcze mam odrobinę nadziei, że może towarzyszka podróży w Leśniczówce czy w Wilkołazie wysiądzie. – Jeszcze dalej – śmieje się ona – do Nałęczowa. – To tym bardziej zapraszam – wskazuję na wolny od kilkudziesięciu sekund fotel, który stał się już obiektem pożądania wielu osób.
Tym razem Harry’emu znowu się udaje. I wie, że właściciel domku przyszedł sprawdzić album, z którego zdjęcie nie wiadomo jak i dlaczego znalazło się w bucie zmarłej Anny. Fabuła wciąga mnie coraz bardziej. Nie przeszkadzają kolejne osoby wciskające się do pociągu, ani kuksańce, które otrzymuję w plecy. O nie, dalej się nie przesunę. Nie odejdę od walizki i torebki dalej niż pół metra. Poza tym tam też ścisk i brak pionowych poręczy do przytrzymania.
Konduktor już nie sprawdza biletów. Trudno mu przejść chyba. Młodzież niezbyt głośno rozmawia o wymaganiach profesorów. Większość osób pochylona nad kolorowymi pismami i książkami. Część drzemie. A ja stoję i jest mi coraz bardziej gorąco. Dziewczynom obok mnie też chyba ciepło. Kręgosłup czuję coraz mocniej. Starzeję się? Dawno tak długo nie stałam… Zerkam na zegarek. 15 minut opóźnienia. Spóźnię się na trolejbus, kolejny za 30 minut.
Z ciemności za oknem przebłyskują już światła bloków mieszkalnych. Lublin. Pociąg wjeżdża na peron. Zmęczona, obolała, spocona dotarłam. Ale i tak ja to mam szczęście.
czwartek, 1 marca 2012
I po co ten mecz?
Ronaldo – przystojniaczek.
Mecz Polska – Portugalia dla mnie – nuda.
Stadion z daleka (np. z trasy wjazdowej z Lublina do centrum stolicy) - nieciekawy…
I po co takie halo?
Zamiast meczu Polska – Portugalia, który skończył się wynikiem bezbramkowym, można by za znacznie mniejsze pieniądze zorganizować wizytę samego Cristiano Ronaldo. Młody, przystojny, fotogeniczny i wysportowany. Zawodowiec. Pokazałby parę akcji z podań Polaków (żeby nasi też mogli zaistnieć), strzeliłby kilka bramek i byłoby super widowisko.
Aha, na bramce postawilibyśmy sportowca z Niemiec (podwójna radość – bramkę strzela Ronaldo, Polacy kibicują jak naszemu, a ten ogrywa Niemca w polskim imieniu… symboliczne!). I więcej kobiet na to show by przyszło (na meczu podobno trochę wolnych miejsc zostało). Przecież chodzi o widowisko i o emocje. Z jednego Ronaldo byłoby ich więcej…
Ale nie jestem sprawiedliwa. W trakcie meczu smażyłam naleśniki.
Mecz Polska – Portugalia dla mnie – nuda.
Stadion z daleka (np. z trasy wjazdowej z Lublina do centrum stolicy) - nieciekawy…
I po co takie halo?
Zamiast meczu Polska – Portugalia, który skończył się wynikiem bezbramkowym, można by za znacznie mniejsze pieniądze zorganizować wizytę samego Cristiano Ronaldo. Młody, przystojny, fotogeniczny i wysportowany. Zawodowiec. Pokazałby parę akcji z podań Polaków (żeby nasi też mogli zaistnieć), strzeliłby kilka bramek i byłoby super widowisko.
Aha, na bramce postawilibyśmy sportowca z Niemiec (podwójna radość – bramkę strzela Ronaldo, Polacy kibicują jak naszemu, a ten ogrywa Niemca w polskim imieniu… symboliczne!). I więcej kobiet na to show by przyszło (na meczu podobno trochę wolnych miejsc zostało). Przecież chodzi o widowisko i o emocje. Z jednego Ronaldo byłoby ich więcej…
Ale nie jestem sprawiedliwa. W trakcie meczu smażyłam naleśniki.
wtorek, 28 lutego 2012
Clooney zdradzony
George Clooney w kwiecistych koszulach i biegający w dziwnych pantoflach niczym Forrest Gump?
George Clooney z przydługimi falującymi siwymi włosami, do których aż się prosi wpiąć kolorowy kwiatek?
George Clooney przygarbiony i rozkładający ręce, bo nie wie, co zrobić i powiedzieć?
Tym razem to nie błyskotliwy złodziej, sprytny polityk czy superkochanek. To ojciec dwóch dziewcząt, które mają problemy z przestrzeganiem reguł i kulturalnym słownictwem. To mąż, który przechodzi trudny okres w małżeństwie. To spadkobierca rajskiej ziemi, który ma zdecydować, czy podpisać sprzedaż tej ziemi za grube czy za grubsze miliony.
Nagle jego żona ulega wypadkowi, zapada w śpiączkę. Czuwając w szpitalu obiecuje żonie, Bogu i sobie, że się zmieni, że zacznie z nią rozmawiać i jej słuchać, że jak tylko się obudzi, to zmieni ich życie na lepsze. Cierpi. I od swoje starszej córki dowiaduje się, że… żona miała romans. Okazuje się też, że była zakochana w innym i chciała od męża odejść. Ale nie zdążyła.
Co chce zrobić? Dać facetowi w mordę? Co powiedzieć żonie, gdy już się wybudzi? Jak zająć się córkami, dla których był tylko – jak sam przyznaje – awaryjnym ojcem? I jak z tą świadomością żyć dalej?
Po pełnym seksu „Sponsoringu” tu inaczej jest pokazany problem zdrady. Pojawiają się pytania: dlaczego? ile w tym mojej winy? jak, gdzie, ile razy? (spotkanie męża i kochanka: - Ale powiedz, robiliście to w naszej sypialni? – Tak, raz. – Tu akurat mogłeś skłamać. – OK, dwa razy…) Jednak to sytuacja wyjątkowa, bo żona w śpiączce i już się nie obudzi – nie złoży wyjaśnień, nie przeprosi, ale i nie wypada na nią krzyczeć… Może więc z zemsty sprawdzić kim jej kochanek jest, powiedzieć jego żonie, zniszczyć mu rodzinę, nie dać zarobić większej kasy… A może powiedzieć mu o kochance/małżonce i pozwolić pożegnać się z nią w szpitalu? I jak z tym ciężarem dalej?
Zwykle film odnosimy w jakimś stopniu do swojego życia, więc pewnie pojawią się pytania dotyczącego tego, czy w moim małżeństwie możliwa jest zdrada? Co by się stało, gdybym dowiedziała się, że mój mąż mnie zdradza? Co by było, gdybym zakochała się w innym – powiedzieć mężowi, odejść od niego?
Ale obraz „Spadkobiercy” nie skupia się na samej zdradzie. Pokazuje trudne relacje w rodzinie, problemy dorastającej młodzieży oraz schorowanych starców, wątpliwości przyjaciół, którzy wiedzą o zdradzie (powiedzieć mu czy nie?)
Po wyjściu z kina stwierdziłam, że to po prostu dobry obyczajowy film. Clooney dodaje mu uroku i wiarygodności. Bonusem są Hawaje, raj na ziemi, ale raj tylko dla turystów.
PS Jeśli z wiernością w związku miewasz problemy, to nie idź z partenerem/partnerką na „Spadkobierców”. Chyba, że postanawiasz zmienić swe życie.
George Clooney z przydługimi falującymi siwymi włosami, do których aż się prosi wpiąć kolorowy kwiatek?
George Clooney przygarbiony i rozkładający ręce, bo nie wie, co zrobić i powiedzieć?
Tym razem to nie błyskotliwy złodziej, sprytny polityk czy superkochanek. To ojciec dwóch dziewcząt, które mają problemy z przestrzeganiem reguł i kulturalnym słownictwem. To mąż, który przechodzi trudny okres w małżeństwie. To spadkobierca rajskiej ziemi, który ma zdecydować, czy podpisać sprzedaż tej ziemi za grube czy za grubsze miliony.
Nagle jego żona ulega wypadkowi, zapada w śpiączkę. Czuwając w szpitalu obiecuje żonie, Bogu i sobie, że się zmieni, że zacznie z nią rozmawiać i jej słuchać, że jak tylko się obudzi, to zmieni ich życie na lepsze. Cierpi. I od swoje starszej córki dowiaduje się, że… żona miała romans. Okazuje się też, że była zakochana w innym i chciała od męża odejść. Ale nie zdążyła.
Co chce zrobić? Dać facetowi w mordę? Co powiedzieć żonie, gdy już się wybudzi? Jak zająć się córkami, dla których był tylko – jak sam przyznaje – awaryjnym ojcem? I jak z tą świadomością żyć dalej?
Po pełnym seksu „Sponsoringu” tu inaczej jest pokazany problem zdrady. Pojawiają się pytania: dlaczego? ile w tym mojej winy? jak, gdzie, ile razy? (spotkanie męża i kochanka: - Ale powiedz, robiliście to w naszej sypialni? – Tak, raz. – Tu akurat mogłeś skłamać. – OK, dwa razy…) Jednak to sytuacja wyjątkowa, bo żona w śpiączce i już się nie obudzi – nie złoży wyjaśnień, nie przeprosi, ale i nie wypada na nią krzyczeć… Może więc z zemsty sprawdzić kim jej kochanek jest, powiedzieć jego żonie, zniszczyć mu rodzinę, nie dać zarobić większej kasy… A może powiedzieć mu o kochance/małżonce i pozwolić pożegnać się z nią w szpitalu? I jak z tym ciężarem dalej?
Zwykle film odnosimy w jakimś stopniu do swojego życia, więc pewnie pojawią się pytania dotyczącego tego, czy w moim małżeństwie możliwa jest zdrada? Co by się stało, gdybym dowiedziała się, że mój mąż mnie zdradza? Co by było, gdybym zakochała się w innym – powiedzieć mężowi, odejść od niego?
Ale obraz „Spadkobiercy” nie skupia się na samej zdradzie. Pokazuje trudne relacje w rodzinie, problemy dorastającej młodzieży oraz schorowanych starców, wątpliwości przyjaciół, którzy wiedzą o zdradzie (powiedzieć mu czy nie?)
Po wyjściu z kina stwierdziłam, że to po prostu dobry obyczajowy film. Clooney dodaje mu uroku i wiarygodności. Bonusem są Hawaje, raj na ziemi, ale raj tylko dla turystów.
PS Jeśli z wiernością w związku miewasz problemy, to nie idź z partenerem/partnerką na „Spadkobierców”. Chyba, że postanawiasz zmienić swe życie.
poniedziałek, 27 lutego 2012
Luksus czy luksusik?
Byłam na pokazie mody Macieja Zienia. Niby zwykła praca reporterska, ale tym razem wyjątkowo połączona z możliwością uczestniczenia w całym spotkaniu. W końcu prócz wywiadu powinnam słuchaczom przedstawić relację z imprezy, która – jak na Lublin – była dużą i dość snobistyczną. I – z mojej perspektywy – udaną.
Profesjonalny długi wybieg, eleganckie fotele, ustawione światła, logo Zień na końcu wybiegu. Modelki z mocno na czerwono zarysowanymi ustami i z włosami gładko ułożonymi w kitkę z tyłu głowy. I te suknie… Już wiem, dlaczego Zienia nazywają projektantem gwiazd. Nie dlatego, że jego suknie noszą gwiazdy typu Kręglicka czy Kożuchowska, ale dlatego, że w kreacjach kobiety lśnią jak gwiazdy. Wiele spośród prezentowanych wczoraj kreacji można by założyć na czerwony dywan. Moje ulubione: długa czerwona i grafitowa, z minimalnym trenem, falująca, podkreślająca kobiecą linię (słabo zarysowaną u ładnych, ale naprawdę za chudych modelek…), jedwabna (chyba), lekko błyszcząca, bez ramion i bez dekoltu, za to od szyi do pasa z samej koronki… O takiej kreacji mogę tylko pomarzyć, no chyba że skopiowałabym krój Zienia i projekt zaniosła do znajomej krawcowej. Tylko gdzie bym ją założyła? Właśnie. A propos okazji…
W Lublinie coraz więcej imprez 'salonowych': ambasadory, gale klubu biznesu... „Filozofia luksusu” była hasłem pokazu mody Macieja Zienia w Lublinie. Spotkanie zaczęło się od prezentacji jakiegoś nowego auta (sorry, panowie, ale kiecki dla mnie ważniejsze niż samochód). Przed pokazem z mini-recitalem wystąpiło doskonałe trio: Dorota Miśkiewicz, jej ojciec Henryk Miśkiewicz na saksofonie i gitarzysta Marek Napiórkowski. Następnie oczekiwany prezentacja kolekcji Zienia (kilka starych i większość nowych kreacji, z których część podobno zobaczymy w propozycjach na sezon 2012/2013). I na końcu bankiet: okrągłe stoliki, eleganckie nakrycia, dobre jedzenie (może prócz ciastek…). Tylko ta publiczność. I tu będę krytyczna i złośliwa.
Podczas recitalu połowa gości rozmawiała, niekoniecznie szeptając. Pewna młoda pani w krótkiej czerwonej kiecce i czarnych butach na niewielkim obcasie wraz z koleżanką wyszła po drinka. Państwo siedzący za mną komentowali w stylu: - Jezu, ale muza… - Mogliby już skończyć.
Cóż, bossanovy nie każdemu musza się podobać. Też wolałabym posłuchać tego występu w knajpce ze zgaszonymi światłami i z lampką wina w dłoni, ale i tak cieszyło mnie, że uczestniczę w wydarzeniu z klasą, które wywołuje emocje i zmusza mnie do podrygiwania w rytm.
Ale to nie wszystko. Prowadzący wydarzenie – skądinąd miły i sympatyczny – poczuł się jak modelka i najpierw z mikrofonem w dłoni spacerował do połowy wybiegu i wracał, niespiesznie pokazując większości zgromadzonym swój tył… I tak raz za razem. Nad niezapiętą marynarka zrzędzić nie będę.
Przejdźmy do meritum.
Na pokazie mody zwraca się uwagę na modę - nie tylko tę prezentowaną na wybiegu. A tu: porażka… Na palcach obu dłoni można policzyć kobiety naprawdę dobrze ubrane, z klasą, trafnie do okazji, trafnie do figury. To m.in. szefowa restauracji, w której impreza się odbyła, to mama szacownego projektanta, to szefowa jednego z banków, to lubelska stylistka i kilka innych pań. Cała reszta – proszę wybaczyć – ale nie wypadła najlepiej. Albo obcisła czerwona kiecka, która zwraca uwagę na jej właścicielkę (i jej dość wydatny brzuch oraz kontrastujące niemal białe włosy rodem z teledysków disco polo), albo kostium, który można by założyć do kościoła (albo na pogrzeb), albo ładna kiecka, ale w połączeniu z dziwnymi butami i nijaką fryzurą pozostająca w cieniu, albo sukienka, która nie zwracała uwagi przyćmiona warstwami makijażu, albo czarna mini, obcisła, z rozcięciami i złotymi pasko-obrączkami, która wyglądała jak ściągnięta z manekina na targu. Nie mam nic przeciwko targom (w Stalowej Woli można kupić 5 par majtek za 15 zł i bawełnianą bluzkę za 20), nie mam nic przeciwko sieciówkom, w których sama się ubieram, nie mam nic przeciwko ciuchlandom (ekstra spodnie za 5 zł i martensy za 15 – to możliwe), ale jak się idzie na prestiżowe spotkanie pod hasłem „Filozofia luksusu”, to trzeba by się jakoś przygotować.
Spytacie, jak ja wyglądałam? Średnio ciekawie. Założyłam wyjściowy ‘nonszalancki’ sweter – tunikę z dekoltem i ściągaczem na dole, krótki, do tego czarne kryjące rajstopy i buty na wysokim obcasie. Mam to szczęście, że zawód dziennikarza pozwala na więcej luzu, ale tym razem dżinsy odłożyłam na bok.
A teraz skumulowały się we mnie opinie po kilku ostatnich lubelskich imprezach. Sama w swej szafie nie mam najbardziej eleganckich rzeczy. Lubię luz. Zresztą, każdy ma swój styl. Ale są pewne granice. Tak jak do klubu nie wpuszczą w dresie lub białych adidasach, tak i na salony nie powinno być wejścia dla nieodpowiednio ubranych. Nie chodzi mi o wprowadzenie selekcji – nie ten poziom, ale jednak… Jak to możliwe, że w świecie, w którym wystarczy mieć pieniądze, a można wyglądać szałowo, kobiety z tego nie korzystają? Przecież można poprosić stylistkę o pomoc, zwłaszcza, gdy wybieramy się na ważne spotkanie biznesowe lub galę. Można poprosić o radę panią w sklepie. Nie wspomnę o pismach z modą czy internecie. Wstyd się przyznać? I nie udawajmy, że moda nas nie interesuje, że ważniejsza inteligencja, że nie lubimy, jak mężczyźni się za nami oglądają, że nie lubimy, gdy partner zauważy: - Wow, jak ślicznie dziś wyglądasz…
Nie chodzi mi tylko o markę ciuchów. Można ubrać się tanio, ale z gustem. No właśnie, gust…
O gustach się nie dyskutuje, ale powtarzam: są pewne granice. Jak nie wiemy, co założyć – mała czarna się sprawdzi. Do tego odpowiednia biżuteria (nie musi być złota i markowa), klasyczne buty i kopertówka i starczy. Nie jestem znawczynią mody. Nie rozpoznam, kto jest w co ubrany, ale potrafię ocenić efekt. Zień powiedział mi, że próbował eksperymentować z łączeniem koronki z różnymi kolorami tkanin. Zrezygnował z tego, bo – jak twierdzi – wyglądało to tandetnie, kiczowato. I dlatego jego czarna suknia z koronką i grafitowa z koronką lśniły zjawiskowo.
Piszę to dlatego, bo zdarza mi się wchodzić do sklepu i żałować, że nie stać mnie na superciuch. Tymczasem okazuje się, że pieniądze nie oznaczają dobrych zakupów.
OK, są gusta i guściki, nie dla każdego moda jest najważniejsza, ale przecież są pewne kanony, których warto się trzymać, bo one ułatwiają życie. To znaczy, że nie założymy byle czego na rozmowę kwalifikacyjną, do pracy czy na bankiet. A przynajmniej nie powinniśmy.
Ostatnio coraz częściej zauważam, że strój ma znaczenie. W marynarce jestem bardziej wiarygodna na niektórych nagraniach, trampki też nie wszędzie pasują. Dlatego dziwi mnie, że bizneswoman, mając kasę, potrafi przyjść na imprezę ubrana jak do kina. Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje). Gdybym ja była – na przykład – żoną marszałka województwa lub bez względu na pozycję społeczno-zawodową zajmowała miejsce w pierwszym rzędzie na ważnej uroczystości, to naprawdę poszłabym wcześniej na zakupy i do fryzjera. Przecież to zobowiązuje. Poza tym zdjęcia w internecie pozostają.
Oj, ponarzekałam. Wiem, że większość spośród tych, którzy ten tekst przeczytają, to osoby niekoniecznie bywające na bankietach czy eleganckich wielkich galach/’ambasadorach’/kongresach… Sama przedkładam wygodę i luz nad piękny wygląd. Tylko nie mogę się nadziwić, że rozumienie luksusu na Lubelszczyźnie tak niewiele ma wspólnego z kasą, pozycją zawodową, mężem czy autem, którym się jeździ. Dla mnie: na szczęście.
PS A ładnego wyglądu i doboru ubrań czy biżuterii na szczęście można się nauczyć. Sama jestem w trakcie ;)
Profesjonalny długi wybieg, eleganckie fotele, ustawione światła, logo Zień na końcu wybiegu. Modelki z mocno na czerwono zarysowanymi ustami i z włosami gładko ułożonymi w kitkę z tyłu głowy. I te suknie… Już wiem, dlaczego Zienia nazywają projektantem gwiazd. Nie dlatego, że jego suknie noszą gwiazdy typu Kręglicka czy Kożuchowska, ale dlatego, że w kreacjach kobiety lśnią jak gwiazdy. Wiele spośród prezentowanych wczoraj kreacji można by założyć na czerwony dywan. Moje ulubione: długa czerwona i grafitowa, z minimalnym trenem, falująca, podkreślająca kobiecą linię (słabo zarysowaną u ładnych, ale naprawdę za chudych modelek…), jedwabna (chyba), lekko błyszcząca, bez ramion i bez dekoltu, za to od szyi do pasa z samej koronki… O takiej kreacji mogę tylko pomarzyć, no chyba że skopiowałabym krój Zienia i projekt zaniosła do znajomej krawcowej. Tylko gdzie bym ją założyła? Właśnie. A propos okazji…
W Lublinie coraz więcej imprez 'salonowych': ambasadory, gale klubu biznesu... „Filozofia luksusu” była hasłem pokazu mody Macieja Zienia w Lublinie. Spotkanie zaczęło się od prezentacji jakiegoś nowego auta (sorry, panowie, ale kiecki dla mnie ważniejsze niż samochód). Przed pokazem z mini-recitalem wystąpiło doskonałe trio: Dorota Miśkiewicz, jej ojciec Henryk Miśkiewicz na saksofonie i gitarzysta Marek Napiórkowski. Następnie oczekiwany prezentacja kolekcji Zienia (kilka starych i większość nowych kreacji, z których część podobno zobaczymy w propozycjach na sezon 2012/2013). I na końcu bankiet: okrągłe stoliki, eleganckie nakrycia, dobre jedzenie (może prócz ciastek…). Tylko ta publiczność. I tu będę krytyczna i złośliwa.
Podczas recitalu połowa gości rozmawiała, niekoniecznie szeptając. Pewna młoda pani w krótkiej czerwonej kiecce i czarnych butach na niewielkim obcasie wraz z koleżanką wyszła po drinka. Państwo siedzący za mną komentowali w stylu: - Jezu, ale muza… - Mogliby już skończyć.
Cóż, bossanovy nie każdemu musza się podobać. Też wolałabym posłuchać tego występu w knajpce ze zgaszonymi światłami i z lampką wina w dłoni, ale i tak cieszyło mnie, że uczestniczę w wydarzeniu z klasą, które wywołuje emocje i zmusza mnie do podrygiwania w rytm.
Ale to nie wszystko. Prowadzący wydarzenie – skądinąd miły i sympatyczny – poczuł się jak modelka i najpierw z mikrofonem w dłoni spacerował do połowy wybiegu i wracał, niespiesznie pokazując większości zgromadzonym swój tył… I tak raz za razem. Nad niezapiętą marynarka zrzędzić nie będę.
Przejdźmy do meritum.
Na pokazie mody zwraca się uwagę na modę - nie tylko tę prezentowaną na wybiegu. A tu: porażka… Na palcach obu dłoni można policzyć kobiety naprawdę dobrze ubrane, z klasą, trafnie do okazji, trafnie do figury. To m.in. szefowa restauracji, w której impreza się odbyła, to mama szacownego projektanta, to szefowa jednego z banków, to lubelska stylistka i kilka innych pań. Cała reszta – proszę wybaczyć – ale nie wypadła najlepiej. Albo obcisła czerwona kiecka, która zwraca uwagę na jej właścicielkę (i jej dość wydatny brzuch oraz kontrastujące niemal białe włosy rodem z teledysków disco polo), albo kostium, który można by założyć do kościoła (albo na pogrzeb), albo ładna kiecka, ale w połączeniu z dziwnymi butami i nijaką fryzurą pozostająca w cieniu, albo sukienka, która nie zwracała uwagi przyćmiona warstwami makijażu, albo czarna mini, obcisła, z rozcięciami i złotymi pasko-obrączkami, która wyglądała jak ściągnięta z manekina na targu. Nie mam nic przeciwko targom (w Stalowej Woli można kupić 5 par majtek za 15 zł i bawełnianą bluzkę za 20), nie mam nic przeciwko sieciówkom, w których sama się ubieram, nie mam nic przeciwko ciuchlandom (ekstra spodnie za 5 zł i martensy za 15 – to możliwe), ale jak się idzie na prestiżowe spotkanie pod hasłem „Filozofia luksusu”, to trzeba by się jakoś przygotować.
Spytacie, jak ja wyglądałam? Średnio ciekawie. Założyłam wyjściowy ‘nonszalancki’ sweter – tunikę z dekoltem i ściągaczem na dole, krótki, do tego czarne kryjące rajstopy i buty na wysokim obcasie. Mam to szczęście, że zawód dziennikarza pozwala na więcej luzu, ale tym razem dżinsy odłożyłam na bok.
A teraz skumulowały się we mnie opinie po kilku ostatnich lubelskich imprezach. Sama w swej szafie nie mam najbardziej eleganckich rzeczy. Lubię luz. Zresztą, każdy ma swój styl. Ale są pewne granice. Tak jak do klubu nie wpuszczą w dresie lub białych adidasach, tak i na salony nie powinno być wejścia dla nieodpowiednio ubranych. Nie chodzi mi o wprowadzenie selekcji – nie ten poziom, ale jednak… Jak to możliwe, że w świecie, w którym wystarczy mieć pieniądze, a można wyglądać szałowo, kobiety z tego nie korzystają? Przecież można poprosić stylistkę o pomoc, zwłaszcza, gdy wybieramy się na ważne spotkanie biznesowe lub galę. Można poprosić o radę panią w sklepie. Nie wspomnę o pismach z modą czy internecie. Wstyd się przyznać? I nie udawajmy, że moda nas nie interesuje, że ważniejsza inteligencja, że nie lubimy, jak mężczyźni się za nami oglądają, że nie lubimy, gdy partner zauważy: - Wow, jak ślicznie dziś wyglądasz…
Nie chodzi mi tylko o markę ciuchów. Można ubrać się tanio, ale z gustem. No właśnie, gust…
O gustach się nie dyskutuje, ale powtarzam: są pewne granice. Jak nie wiemy, co założyć – mała czarna się sprawdzi. Do tego odpowiednia biżuteria (nie musi być złota i markowa), klasyczne buty i kopertówka i starczy. Nie jestem znawczynią mody. Nie rozpoznam, kto jest w co ubrany, ale potrafię ocenić efekt. Zień powiedział mi, że próbował eksperymentować z łączeniem koronki z różnymi kolorami tkanin. Zrezygnował z tego, bo – jak twierdzi – wyglądało to tandetnie, kiczowato. I dlatego jego czarna suknia z koronką i grafitowa z koronką lśniły zjawiskowo.
Piszę to dlatego, bo zdarza mi się wchodzić do sklepu i żałować, że nie stać mnie na superciuch. Tymczasem okazuje się, że pieniądze nie oznaczają dobrych zakupów.
OK, są gusta i guściki, nie dla każdego moda jest najważniejsza, ale przecież są pewne kanony, których warto się trzymać, bo one ułatwiają życie. To znaczy, że nie założymy byle czego na rozmowę kwalifikacyjną, do pracy czy na bankiet. A przynajmniej nie powinniśmy.
Ostatnio coraz częściej zauważam, że strój ma znaczenie. W marynarce jestem bardziej wiarygodna na niektórych nagraniach, trampki też nie wszędzie pasują. Dlatego dziwi mnie, że bizneswoman, mając kasę, potrafi przyjść na imprezę ubrana jak do kina. Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje). Gdybym ja była – na przykład – żoną marszałka województwa lub bez względu na pozycję społeczno-zawodową zajmowała miejsce w pierwszym rzędzie na ważnej uroczystości, to naprawdę poszłabym wcześniej na zakupy i do fryzjera. Przecież to zobowiązuje. Poza tym zdjęcia w internecie pozostają.
Oj, ponarzekałam. Wiem, że większość spośród tych, którzy ten tekst przeczytają, to osoby niekoniecznie bywające na bankietach czy eleganckich wielkich galach/’ambasadorach’/kongresach… Sama przedkładam wygodę i luz nad piękny wygląd. Tylko nie mogę się nadziwić, że rozumienie luksusu na Lubelszczyźnie tak niewiele ma wspólnego z kasą, pozycją zawodową, mężem czy autem, którym się jeździ. Dla mnie: na szczęście.
PS A ładnego wyglądu i doboru ubrań czy biżuterii na szczęście można się nauczyć. Sama jestem w trakcie ;)
środa, 15 lutego 2012
Hurra! Pracujemy dłużej!
Biorąc kredyt mieszkaniowy martwiłam się, że będę musiała go spłacać do… emerytury. A dokładnie rok dłużej. Może powinnam więc już teraz odłożyć pieniądze na raty na ten ostatni rok spłat? – myślałam. Bo z emerytury raczej nie starczy… Na szczęście polski rząd nie zostawił mnie na pastwę losu. A ja głupia narzekałam, że wspiera rodziny na starcie (spłacając za nie częściowo odsetki kredytu), a singli – nie dość że i tak są sami – pozostawia bez wsparcia. Ale myliłam się.
Przepraszam, panie premierze.
Oto bowiem pojawiła się nadzieja: podwyższenie wieku emerytalnego.
Uff. Będę mogła, tzn. musiała, pracować o – bagatela – 7 lat dłużej. To jest 7 dodatkowych lat porannego wstawania, szykowania się, wreszcie pracy… Ale jakiej pracy? Ojejku, tu mi chyba rząd nie pomoże. Ale dam radę!
Czy do 67 roku życia będę pracować w radiu? Hmm. W modzie są młode twarze i młode głosy. Z reporterki nici, bo trudno mi będzie – jak dziś – biec przed jakimś urzędnikiem czy gwiazdą z mikrofonem w ręku, w pozycji kucącej wytrzymać nagranie efektów podczas spektaklu w teatrze czy stać w tłoku podczas ważnej konferencji prasowej. Audycji prowadzić też nie będę, bo w kulturze i w komercji potrzeba – znowu – głosów młodych i uśmiechniętych. Może choć bajki będę miała komu czytać.
A propos dzieci. Przecież ja mam też wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole. Wrócę do nauczania? Dzieciaków w szkołach i tak coraz mniej, więc nie będę musiała tak bardzo zdzierać gardła. I wypracowań do sprawdzania mniej: ucząc dwie klasy na jednym poziomie, do domu zabierałam ok. 70 prac pisemnych (na poziomie maturalnym). Zwykle opóźniałam się z ich oddaniem, bo, no cóż, wieczory i noce były zbyt krótkie. Poza tym internet jest tak rozwinięty, że zapewne duża część nauczania przeniesie się właśnie do sieci. Problem tylko taki, że coraz większy nacisk kładzie się na nauczanie angielskiego i innych języków obcych, a nie polskiego. A dzieci najlepiej wiedzą, co jest przyszłościowe. I dlatego niekoniecznie chcą zarywać noce, by stworzyć tzw. prezentację maturalną z polskiego na egzamin ustny.
Ale jestem szczęściarą, mam jeszcze wykształcenie logopedyczne. I przy okazji zrealizowałabym marzenie mamy, by być lekarzem. Uczyłabym dzieci poprawnej wymowy, ćwiczyłabym „rrrrrr” u 7-latka czy „s z c dz”, by dobrze wymawiało polskie piękne słowa i zdania. Choć z drugiej strony…. Po co? Wszak dziś – by dotrzeć z przekazem - trzeba mówić krótko i dosadnie. W polityce liczy się temperament, dobry asystent (i twórca przemówień) oraz to, kto z kim ma układy, a nie poprawność wymowy. Mało tego. Zapamiętuje się oryginalnych, więc jak język ucieka ci przy niektórych zgłoskach lub masz znaczną nosowość, to twoja szansa na bycie zapamiętanym wzrasta. A jak jeszcze palniesz „nie chcem, ale muszem”, to drzwi do kariery otworzą się natychmiast. I jeszcze vide poprzedni akapit: większość naszego życia przeniesie się do netu, po co więc marnować czas i pieniądze na wprawki logopedyczne?
Poza tym: jestem dość energiczna, pomysłowa, odważna, na pewno znajdzie się gdzieś dla mnie praca, prawda panie premierze? Chętnie popracuję dłużej, by wesprzeć poziom życia w naszym kraju. Rozumiem, że dotychczasowe me składki emerytalne są maleńkie, a społeczeństwo się starzeje, więc naprawdę chcę pomóc. Ale jestem energiczna (jeszcze), pomysłowa (jeszcze), odważna (jeszcze)… No i pracowita. Lubię pracować, naprawdę. Poza tym za lat kilka dojdzie kolejna cecha: doświadczenie. Doskonale wiemy, jak dziś już cenione jest doświadczenie. Im większe stanowisko piastowałeś (za większą kasę), im wyższy stopień naukowy masz, tym życzliwiej spogląda na ciebie ewentualny kolejny pracodawca. Coś wie o tym taksówkarz, z którym czasem jeżdżę.
Szkoda tylko, że pan premier mi nie zagwarantuje zatrudnienia do tego 67 roku życia. Ale rozumiem, starając się o dobro kraju nie może pan dbać o wszystkich maluczkich. Najważniejsi są szefowie jakichś stadionów narodowych czy przedstawiciele biznesu i polityki, a nie dziennikarki czy nauczycielki z prowincji. Naprawdę, rozumiem to i wiem, że fakt, iż obecnie w Polsce 2 miliony ludzi nie ma pracy, to tylko i wyłącznie ich wina, wina ich lenistwa i niechęci do roboty oraz braku wykształcenia. O nie, ja do nich nie dołączę. Będę pracować dzielnie – mimo chorób wieku dojrzałego i wolniejszego tempa wykonywania zadań oraz ‘dojrzałego’ głosu.
Jak nie znajdę tu pracy, to wyjadę na pomidory do Holandii, na truskawki do Niemiec lub sprzątać plaże w Hollywood. I jaki wpis w CV będę miała… A dodatkowo opalenizna i świeże powietrze oraz bliskość z naturą – bezcenne.
Albo nie, zostanę żoną Kaplera, słynnego już byłego prezesa Narodowego Centrum Sportu. Nazwisko zszargane, ale premia nasza, a pracą się martwić nie będę. I jeszcze po znajomości dostanę fuchę w jakimś urzędzie. I zatrudnię kolegów i koleżanki.
Przepraszam, panie premierze.
Oto bowiem pojawiła się nadzieja: podwyższenie wieku emerytalnego.
Uff. Będę mogła, tzn. musiała, pracować o – bagatela – 7 lat dłużej. To jest 7 dodatkowych lat porannego wstawania, szykowania się, wreszcie pracy… Ale jakiej pracy? Ojejku, tu mi chyba rząd nie pomoże. Ale dam radę!
Czy do 67 roku życia będę pracować w radiu? Hmm. W modzie są młode twarze i młode głosy. Z reporterki nici, bo trudno mi będzie – jak dziś – biec przed jakimś urzędnikiem czy gwiazdą z mikrofonem w ręku, w pozycji kucącej wytrzymać nagranie efektów podczas spektaklu w teatrze czy stać w tłoku podczas ważnej konferencji prasowej. Audycji prowadzić też nie będę, bo w kulturze i w komercji potrzeba – znowu – głosów młodych i uśmiechniętych. Może choć bajki będę miała komu czytać.
A propos dzieci. Przecież ja mam też wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole. Wrócę do nauczania? Dzieciaków w szkołach i tak coraz mniej, więc nie będę musiała tak bardzo zdzierać gardła. I wypracowań do sprawdzania mniej: ucząc dwie klasy na jednym poziomie, do domu zabierałam ok. 70 prac pisemnych (na poziomie maturalnym). Zwykle opóźniałam się z ich oddaniem, bo, no cóż, wieczory i noce były zbyt krótkie. Poza tym internet jest tak rozwinięty, że zapewne duża część nauczania przeniesie się właśnie do sieci. Problem tylko taki, że coraz większy nacisk kładzie się na nauczanie angielskiego i innych języków obcych, a nie polskiego. A dzieci najlepiej wiedzą, co jest przyszłościowe. I dlatego niekoniecznie chcą zarywać noce, by stworzyć tzw. prezentację maturalną z polskiego na egzamin ustny.
Ale jestem szczęściarą, mam jeszcze wykształcenie logopedyczne. I przy okazji zrealizowałabym marzenie mamy, by być lekarzem. Uczyłabym dzieci poprawnej wymowy, ćwiczyłabym „rrrrrr” u 7-latka czy „s z c dz”, by dobrze wymawiało polskie piękne słowa i zdania. Choć z drugiej strony…. Po co? Wszak dziś – by dotrzeć z przekazem - trzeba mówić krótko i dosadnie. W polityce liczy się temperament, dobry asystent (i twórca przemówień) oraz to, kto z kim ma układy, a nie poprawność wymowy. Mało tego. Zapamiętuje się oryginalnych, więc jak język ucieka ci przy niektórych zgłoskach lub masz znaczną nosowość, to twoja szansa na bycie zapamiętanym wzrasta. A jak jeszcze palniesz „nie chcem, ale muszem”, to drzwi do kariery otworzą się natychmiast. I jeszcze vide poprzedni akapit: większość naszego życia przeniesie się do netu, po co więc marnować czas i pieniądze na wprawki logopedyczne?
Poza tym: jestem dość energiczna, pomysłowa, odważna, na pewno znajdzie się gdzieś dla mnie praca, prawda panie premierze? Chętnie popracuję dłużej, by wesprzeć poziom życia w naszym kraju. Rozumiem, że dotychczasowe me składki emerytalne są maleńkie, a społeczeństwo się starzeje, więc naprawdę chcę pomóc. Ale jestem energiczna (jeszcze), pomysłowa (jeszcze), odważna (jeszcze)… No i pracowita. Lubię pracować, naprawdę. Poza tym za lat kilka dojdzie kolejna cecha: doświadczenie. Doskonale wiemy, jak dziś już cenione jest doświadczenie. Im większe stanowisko piastowałeś (za większą kasę), im wyższy stopień naukowy masz, tym życzliwiej spogląda na ciebie ewentualny kolejny pracodawca. Coś wie o tym taksówkarz, z którym czasem jeżdżę.
Szkoda tylko, że pan premier mi nie zagwarantuje zatrudnienia do tego 67 roku życia. Ale rozumiem, starając się o dobro kraju nie może pan dbać o wszystkich maluczkich. Najważniejsi są szefowie jakichś stadionów narodowych czy przedstawiciele biznesu i polityki, a nie dziennikarki czy nauczycielki z prowincji. Naprawdę, rozumiem to i wiem, że fakt, iż obecnie w Polsce 2 miliony ludzi nie ma pracy, to tylko i wyłącznie ich wina, wina ich lenistwa i niechęci do roboty oraz braku wykształcenia. O nie, ja do nich nie dołączę. Będę pracować dzielnie – mimo chorób wieku dojrzałego i wolniejszego tempa wykonywania zadań oraz ‘dojrzałego’ głosu.
Jak nie znajdę tu pracy, to wyjadę na pomidory do Holandii, na truskawki do Niemiec lub sprzątać plaże w Hollywood. I jaki wpis w CV będę miała… A dodatkowo opalenizna i świeże powietrze oraz bliskość z naturą – bezcenne.
Albo nie, zostanę żoną Kaplera, słynnego już byłego prezesa Narodowego Centrum Sportu. Nazwisko zszargane, ale premia nasza, a pracą się martwić nie będę. I jeszcze po znajomości dostanę fuchę w jakimś urzędzie. I zatrudnię kolegów i koleżanki.
wtorek, 14 lutego 2012
Dzień Kochających i Kochanych
I znowu Walentynki. Wśród odcieni szarości śniegu i nieba przebijają czerwone szaliki, serduszka i kwiaty. Wystawy krzyczą: - Tutaj, kup tutaj, a twój związek będzie szczęśliwszy.
- Ciekawe, czy pamiętał – myśli Ona.
- Znowu nie wiem, co kupić – myśli On.
- Zaskoczę go pyszną kolacją i seksowną bielizną – uśmiecha się Ona.
- Pewnie zrobi kolację i założy coś ekstra, więc zwykłymi czekoladkami jej nie ucieszę – kombinuje On.
- Kurczę, czemu to dziś? We wtorki teściowie nie mogą zabrać dzieci do siebie…
- O nie, to dziś? Ale pracuję do późna…
O ile zakochanie wiąże się z uczuciem przepełniającego szczęścia i radości, o tyle Walentynki – niekoniecznie. A przynajmniej – nie dla wszystkich.
- To przymus uśmiechu, świętowania i chwalenia się swym związkiem, nawet jeśli po dwóch miesiącach czy 15 latach ‘chodzenia’ lub małżeństwa o zakochaniu nikt już nie mówi.
Ale z drugiej strony tak bardzo brakuje nam czasu, obowiązki codzienne nas pochłaniają, że może Walentynki to dobry pretekst, by przystopować i w zwykły szary lutowy wtorek powiedzieć: kocham cię?
Dzień Zakochanych? To jednak ogranicza świętujących. Może więc 14 lutego świętować jako Dzień Kochających i Kochanych? Wtedy już chyba wszyscy mogliby z tego święta się cieszyć. Mamy przecież rodzinę, przyjaciół… Sami na tym świecie nie jesteśmy.
Zamiast rezygnować z wyjścia do knajpy z koleżanką, bo wszyscy obok będą się obściskiwać i obciach być singlem, można poplotkować z (kochającą i kochaną) siostrą przez telefon?
Można z wyrazami miłości postawić przyjacielowi wiśniówkę i wypić za jego zdrowie.
Można upiec brytfankę ziemniaczanej zapiekanki i z miłością nakarmić nią dzieciaki.
Można od bezdomnego kupić za złotówkę przywiędłego nieco kwiatka, którego znalazł z tyłu murku przy Krakowskim. Wszak ‘miłość bliźniego’…
Można po kłótni - bo nawet przyjaciele czasem wnerwiają – odczekać dwie godziny, by złość przeszła, i razem zjeść zupę? Bo miłość zapomina i wybacza.
Można – choć roboty masz dziś sporo – wyskoczyć na kawę z przyjaciółką, która ‘musi pogadać’. Miłość wiążę się z poświęceniem.
Można połknąć łzy i z ojcem, który ‘nic nie rozumie’ obejrzeć mecz.
Można choremu synkowi zrobić herbaty z sokiem malinowym i przynieść do pokoju, żeby nie musiał chodzić po zimnej podłodze.
Można smutnej od kilku dni córce, która rozstała się z chłopakiem, kupić kinder–niespodziankę? Mała rzecz, a cieszy.
Można przebiec przez ten kilkustopniowy mróz, wypożyczyć film z Clooneyem i zaprosić nań singli i singielki, by wspólnie miło spędzić czas.
Można pomóc rodzeństwu odrobić pracę domową.
Można urwać się z pracy i wreszcie zabrać syna na gokarty.
Można odwiedzić dziadka i pograć z nim w karty (na monety, rzecz jasna).
Można odebrać telefon o 4 nad ranem i zaprosić na kolacjo-śniadanie zmęczonych kumpli, którzy bawili się, gdy ty spałeś, a teraz chcą nocne eskapady zakończyć w twoim towarzystwie (i zasobów twej lodówki).
Można…
Jest tyle sposobów na okazanie najlepszych uczuć swoim bliskim. I na podziękowanie, że nie jesteśmy sami. Zwłaszcza w Dzień Kochających i Kochanych.
piątek, 10 lutego 2012
Przed Walentynkami
Przed Walentynkami.
Mnóstwo serduszek, czerwieni i… sklepowych promocji. Szkoda, że na miłość promocji nie ma, ale to już inny temat.
Przed Walentynkami mówi się (tak tak, mówi) o kobietach, mężczyznach, o relacjach, o miłości i o seksie.
Tym razem więc krótko i zasłyszane:
- On ma dziś doskonały humor – mówi X. – Chyba miał udany seks...
- Wyjaśnię ci - tłumaczy Y - to kobiety mają udany bądź nieudany seks. Mężczyźni seks po prostu mają lub nie.
;)
Mnóstwo serduszek, czerwieni i… sklepowych promocji. Szkoda, że na miłość promocji nie ma, ale to już inny temat.
Przed Walentynkami mówi się (tak tak, mówi) o kobietach, mężczyznach, o relacjach, o miłości i o seksie.
Tym razem więc krótko i zasłyszane:
- On ma dziś doskonały humor – mówi X. – Chyba miał udany seks...
- Wyjaśnię ci - tłumaczy Y - to kobiety mają udany bądź nieudany seks. Mężczyźni seks po prostu mają lub nie.
;)
czwartek, 9 lutego 2012
Proszę, przepraszam, dziękuję.
Pociąg wtacza się na peron. Za 2 minuty z przystanku obok odjeżdża trolejbus nr 150. Kolejny dopiero za ponad 20 minut. Szybko zapinam płaszcz, spod fotela wysuwam walizkę i ustawiam się pierwsza do wyjścia. Wciskam guzik, drzwi się otwierają.
Wyskakuję.
Walizka nieduża, ale ciężka, wypełniona jedzeniem wiezionym z rodzinnego domu, a moja mama nie należy do oszczędnych, wręcz przeciwnie. Zamiast ciągnąć walizkę po niepewnym podłożu dworcowych peronów i korytarzy, podnoszę ją jak zwykłą torbę. Będzie szybciej. Jeszcze parę schodów i jestem na zewnątrz. Jest, stoi 150. Muszę tylko minąć taksówki, przejść w niedozwolonym miejscu przez ulicę i już jest przystanek. O nie! Kierowca zamyka drzwi. To znak, że odjeżdża.
1.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Stukam. Nic. Stukam i macham. Przecież nie może mnie nie widzieć… Chce odjechać beze mnie? A z tyłu pędzą kolejni spóźnialscy. Nagle drzwi się otwierają, ale nie przednie, tylko środkowe. Aha, kierowca nie chce zmarznąć. Wpadam do trolejbusu, w którym zaledwie kilka osób. Za mną jeszcze 3 osoby, w tym niewidomy. Ale nie zdążyłam kupić biletu. Biletomatu nie ma. Próbuję przecisnąć się do kierowcy. Trolejbus rusza, potykam się, przytrzymuję fotela, wreszcie docieram do pierwszych siedzeń. Wpycham walizkę pod okno, podchodzę do szyby oddzielającej mnie od kierowcy i wyrzucam z siebie: - Dzień dobry, normalny poproszę.
Kierowca nie reaguje. Pukam w szybkę. Po chwili on:
- Przecież jadę, bilety na przystanku sprzedaję.
Czekam. W tym czasie szukam drobniaków w portfelu. Przystanek.
– Jaki bilet?
– Normalny.
Kładę pieniądze na mini-ladę. Odliczone 2,40, to ważne.
- 2,80 kosztuje u kierowcy, powinna pani wiedzieć.
- O, przepraszam.
Szukam dodatkowych 40 groszy. Coraz bardziej nerwowo. Kierowca patrzy i czeka. Zamknął już drzwi. Szukam w kieszeniach, w torebce, czasem luzem coś tam mi się pałęta. No nie mam. Dorzucam więc 50 gr. Kierowca robi groźną minę.
- Nie mam inaczej, przepraszam.
- Nie dość, że się spóźnia, to jeszcze pieniędzy nie ma.
- Przecież mam, nawet za dużo – próbuję zażartować i uśmiecham się miło do kierowcy. – Nie musi pan wydawać tych 10 gr.
- Taaa, a potem pójdzie na skargę, że kierowca ją okradł.
- No co pan!
Ten już bez słowa kładzie bilet. – Dziękuję – mówię.
Nie odpowiada. Zatrzaskuje okienko. Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
2.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Nie zdążyłam zapukać, te się otwierają. Wąsko, ale jakoś wciskam się z walizką do środka. Za mną jeszcze kolejni spóźnialscy. Walizę wrzucam na fotel pod okno, podchodzę do kierowcy i lekko stukam. Ten otwiera okienko. Próbuję rytmicznie oddychać i się uśmiechnąć, choć od tego biegu jestem zaczerwieniona, spocona i sapię.
– Dzień dobry, poproszę bilet.
- Dzień dobry – odpowiada kierowca. Odpowiada? Nie wierzę.
Nerwowo szukam drobniaków w portfelu. Kurczę, nie mogę znaleźć. W tym czasie zagaduję.
- Przepraszam i dziękuję, że pan zaczekał.
- Nie ma pani za co przepraszać – uśmiecha się kierowca. Młody jakiś, i dość przystojny – myślę.
- Oczywiście, że mam. Przeze mnie pan odjedzie z opóźnieniem.
- E tam, czas mam do 22-ej, nie spieszy mi się – odpowiada zerkając na mnie.
W tym czasie na mini-ladę kładę odliczone 2,40 zł.
- Ale bilet u mnie kosztuje 2,80 zł. Jeszcze 40 gr poproszę.
Szukam, szukam, szukam… Nie mam, dorzucam 50 gr i przepraszam. Kierowca bez słowa wydaje mi 10 gr.
- Dziękuję bardzo – uśmiecham się z potrójną wdzięcznością.
- Proszę bardzo – odpowiada również uśmiechnięty kierowca.
Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
I zgadnijcie, która z tych dwóch historii zdarzyła mi się ostatnio?
Wyskakuję.
Walizka nieduża, ale ciężka, wypełniona jedzeniem wiezionym z rodzinnego domu, a moja mama nie należy do oszczędnych, wręcz przeciwnie. Zamiast ciągnąć walizkę po niepewnym podłożu dworcowych peronów i korytarzy, podnoszę ją jak zwykłą torbę. Będzie szybciej. Jeszcze parę schodów i jestem na zewnątrz. Jest, stoi 150. Muszę tylko minąć taksówki, przejść w niedozwolonym miejscu przez ulicę i już jest przystanek. O nie! Kierowca zamyka drzwi. To znak, że odjeżdża.
1.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Stukam. Nic. Stukam i macham. Przecież nie może mnie nie widzieć… Chce odjechać beze mnie? A z tyłu pędzą kolejni spóźnialscy. Nagle drzwi się otwierają, ale nie przednie, tylko środkowe. Aha, kierowca nie chce zmarznąć. Wpadam do trolejbusu, w którym zaledwie kilka osób. Za mną jeszcze 3 osoby, w tym niewidomy. Ale nie zdążyłam kupić biletu. Biletomatu nie ma. Próbuję przecisnąć się do kierowcy. Trolejbus rusza, potykam się, przytrzymuję fotela, wreszcie docieram do pierwszych siedzeń. Wpycham walizkę pod okno, podchodzę do szyby oddzielającej mnie od kierowcy i wyrzucam z siebie: - Dzień dobry, normalny poproszę.
Kierowca nie reaguje. Pukam w szybkę. Po chwili on:
- Przecież jadę, bilety na przystanku sprzedaję.
Czekam. W tym czasie szukam drobniaków w portfelu. Przystanek.
– Jaki bilet?
– Normalny.
Kładę pieniądze na mini-ladę. Odliczone 2,40, to ważne.
- 2,80 kosztuje u kierowcy, powinna pani wiedzieć.
- O, przepraszam.
Szukam dodatkowych 40 groszy. Coraz bardziej nerwowo. Kierowca patrzy i czeka. Zamknął już drzwi. Szukam w kieszeniach, w torebce, czasem luzem coś tam mi się pałęta. No nie mam. Dorzucam więc 50 gr. Kierowca robi groźną minę.
- Nie mam inaczej, przepraszam.
- Nie dość, że się spóźnia, to jeszcze pieniędzy nie ma.
- Przecież mam, nawet za dużo – próbuję zażartować i uśmiecham się miło do kierowcy. – Nie musi pan wydawać tych 10 gr.
- Taaa, a potem pójdzie na skargę, że kierowca ją okradł.
- No co pan!
Ten już bez słowa kładzie bilet. – Dziękuję – mówię.
Nie odpowiada. Zatrzaskuje okienko. Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
2.
Biegnę szybciej. Jestem z przodu pojazdu, kierowca powinien mnie widzieć. Nie… Odpala silnik (silnik w trolejbusie?) Dopadam przednich drzwi. Nie zdążyłam zapukać, te się otwierają. Wąsko, ale jakoś wciskam się z walizką do środka. Za mną jeszcze kolejni spóźnialscy. Walizę wrzucam na fotel pod okno, podchodzę do kierowcy i lekko stukam. Ten otwiera okienko. Próbuję rytmicznie oddychać i się uśmiechnąć, choć od tego biegu jestem zaczerwieniona, spocona i sapię.
– Dzień dobry, poproszę bilet.
- Dzień dobry – odpowiada kierowca. Odpowiada? Nie wierzę.
Nerwowo szukam drobniaków w portfelu. Kurczę, nie mogę znaleźć. W tym czasie zagaduję.
- Przepraszam i dziękuję, że pan zaczekał.
- Nie ma pani za co przepraszać – uśmiecha się kierowca. Młody jakiś, i dość przystojny – myślę.
- Oczywiście, że mam. Przeze mnie pan odjedzie z opóźnieniem.
- E tam, czas mam do 22-ej, nie spieszy mi się – odpowiada zerkając na mnie.
W tym czasie na mini-ladę kładę odliczone 2,40 zł.
- Ale bilet u mnie kosztuje 2,80 zł. Jeszcze 40 gr poproszę.
Szukam, szukam, szukam… Nie mam, dorzucam 50 gr i przepraszam. Kierowca bez słowa wydaje mi 10 gr.
- Dziękuję bardzo – uśmiecham się z potrójną wdzięcznością.
- Proszę bardzo – odpowiada również uśmiechnięty kierowca.
Kasuję bilet i wreszcie opadam na fotel.
I zgadnijcie, która z tych dwóch historii zdarzyła mi się ostatnio?
wtorek, 7 lutego 2012
Taksówkarz
Lutowy mroźny poranek. 6:15, siostra zaraz będzie na dworcu PKS. Zamawiam taksówkę, z tej korporacji, co zwykle. Do siedmiu minut? Jak na Lublin to długo czekania.
Zakładam płaszcz, szal, czapkę, torba do ręki. A gdzie klucze? Są. Zbiegam na dół. Rześkość poranka mocno odczuwa moja twarz. Głęboki wdech i kryję nos głębiej w zakamarki szala. Ramiona unoszę nieco, by kołnierz od płaszcza ukrył jak najwięcej mej szyi i głowy. A taksówki nie ma. Przytupuję. Nie, nie jest tak zimno, przynajmniej bardzo nie wieje.
Jest, podjeżdża taksówka. -Dzień dobry, PKS od Ruskiej proszę. – Już jedziemy.
Przygrywa Budka Suflera i to nie z radia. „Cień wielkiej góry”, płyta starsza ode mnie.
- To pani teraz tutaj mieszka? Przy ul. S.?
- Teraz tak.
O kurczę – myślę – taksówkarz mnie kojarzy. A gdybym nie spała w swoim mieszkaniu?
- Ale z ulicy St. przeprowadziła się pani od razu na S.?
No nieźle, pamięta, gdzie mieszkałam wcześniej? I wie, że w tzw. międzyczasie zmieniałam mieszkanie raz jeszcze…
- Nie, na Kalinie krótko byłam, ale od dłuższego czasu już tutaj mieszkam.
- Ma pani blisko do pracy, prawda?
To miłe, że chce rozmawiać i ma doskonałą pamięć. Lublin jest mały. Ale co by było, gdyby następnym razem taksówkarz podjechał po mnie w inne miejsce (gdybym spała u przyjaciółki na przykład ;)? Albo gdybym jechała z nim po dłuuugiej imprezie? Ale ten kierowca przynajmniej słucha dobrej muzy i nie wypytuje mnie – jak inny – za każdym razem o to, ‘dlaczego taka ładna dziewczyna nie ma męża’? Trzeba uważać. Chyba zmienię korporację. Albo kupię samochód. Albo będę grzeczna.
Zakładam płaszcz, szal, czapkę, torba do ręki. A gdzie klucze? Są. Zbiegam na dół. Rześkość poranka mocno odczuwa moja twarz. Głęboki wdech i kryję nos głębiej w zakamarki szala. Ramiona unoszę nieco, by kołnierz od płaszcza ukrył jak najwięcej mej szyi i głowy. A taksówki nie ma. Przytupuję. Nie, nie jest tak zimno, przynajmniej bardzo nie wieje.
Jest, podjeżdża taksówka. -Dzień dobry, PKS od Ruskiej proszę. – Już jedziemy.
Przygrywa Budka Suflera i to nie z radia. „Cień wielkiej góry”, płyta starsza ode mnie.
- To pani teraz tutaj mieszka? Przy ul. S.?
- Teraz tak.
O kurczę – myślę – taksówkarz mnie kojarzy. A gdybym nie spała w swoim mieszkaniu?
- Ale z ulicy St. przeprowadziła się pani od razu na S.?
No nieźle, pamięta, gdzie mieszkałam wcześniej? I wie, że w tzw. międzyczasie zmieniałam mieszkanie raz jeszcze…
- Nie, na Kalinie krótko byłam, ale od dłuższego czasu już tutaj mieszkam.
- Ma pani blisko do pracy, prawda?
To miłe, że chce rozmawiać i ma doskonałą pamięć. Lublin jest mały. Ale co by było, gdyby następnym razem taksówkarz podjechał po mnie w inne miejsce (gdybym spała u przyjaciółki na przykład ;)? Albo gdybym jechała z nim po dłuuugiej imprezie? Ale ten kierowca przynajmniej słucha dobrej muzy i nie wypytuje mnie – jak inny – za każdym razem o to, ‘dlaczego taka ładna dziewczyna nie ma męża’? Trzeba uważać. Chyba zmienię korporację. Albo kupię samochód. Albo będę grzeczna.
poniedziałek, 6 lutego 2012
Róża ma kolce
Byłam na „Róży”.
Film trzyma w napięciu.
To obraz życia w wyjątkowo okrutnych czasach.
To film o walce o normalność i godność.
To film o potrzebie bliskości, wsparcia, akceptacji, ale też o instynktach, które chcielibyśmy ludzkimi nie nazywać.
To film, który sprawia, że wstydzimy się za homo sapiens żałując, że tak mało nas różni od zwierząt.
To film o tym, że nie miejsce na mapie czy narodowość decydują o człowieku.
To film mocny, naturalistyczny, prawdziwy. Starszemu pokoleniu i ludziom od dziesiątek lat żyjącym na wsi zapewne łatwiej przychodzi zrozumieć wydarzenia przedstawione przez Wojciecha Smarzowskiego. Dla młodszych to nieznany wyimek historii, o którym dotąd nawet nie słyszeli. To się działo na Mazurach? Już po wojnie, po wyzwoleniu? Polacy nie byli tacy dobrzy? Realia przedstawione w filmie dla młodzieży są abstrakcyjne, odległe, jak „Imię Róży” Umberto Eco (i książka, i film na jej podstawie), jak „Germinal” Emila Zoli, jak „Lista Schindlera” lub „Pianista”, jak obrazy byłej Jugosławii w reportażach Wojciecha Tochmana. Gdyby nie sceny gwałtu, to nauczyciele z pewnością wyświetlaliby ten film na lekcjach polskiego, jako kontynuację historii pokazanych w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej i „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall.
„Róża” pozostaje w pamięci. Przeraża obrazami i ewokuje pytania typu „Czy to mogło się wydarzyć?”, „Co bym zrobił na jej/jego miejscu?” Przeraża, bo ludzka natura pozostaje niezmienna przez wieki. Do dziś aktualne na pewno pozostają te same ludzkie pragnienia i ‘sprawiedliwe’ załatwianie niektórych spraw.
„Róża” pozostaje w pamięci. Film wg wielu recenzentów jest po prostu genialny. Świadczą o tym maksymalne punkty (gwiazdki), przyznawane przez znawców. I muszę się z nimi zgodzić. Ale piszę to jako laik, który wytwór sztuki ocenia „po całości”, emocjonalnie, nie rozkładając go na możliwe części, nie analizując od każdej strony. Dlatego dodam, że jednak film trochę mnie zawiódł. Dlaczego?
Od roku oglądałam reporterskie relacje telewizyjne z planu filmowego, pamiętam zimowe ujęcia Preis i Braciaka, pamiętam ujęcia tytułowej Róży, czyli Agaty Kuleszy, ze zmarszczkami, obłędnym spojrzeniem i w chustce na głowie. Do tego Dorociński, niezapomniany w Rewersie. Film budził apetyt na więcej. I wyszłam nasycona. Ale…
Cóż, z ostatnich kulturalnych doświadczeń muszę przyznać, że „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium wywołali więcej emocji i zostawili większe wrażenie.
Film trzyma w napięciu.
To obraz życia w wyjątkowo okrutnych czasach.
To film o walce o normalność i godność.
To film o potrzebie bliskości, wsparcia, akceptacji, ale też o instynktach, które chcielibyśmy ludzkimi nie nazywać.
To film, który sprawia, że wstydzimy się za homo sapiens żałując, że tak mało nas różni od zwierząt.
To film o tym, że nie miejsce na mapie czy narodowość decydują o człowieku.
To film mocny, naturalistyczny, prawdziwy. Starszemu pokoleniu i ludziom od dziesiątek lat żyjącym na wsi zapewne łatwiej przychodzi zrozumieć wydarzenia przedstawione przez Wojciecha Smarzowskiego. Dla młodszych to nieznany wyimek historii, o którym dotąd nawet nie słyszeli. To się działo na Mazurach? Już po wojnie, po wyzwoleniu? Polacy nie byli tacy dobrzy? Realia przedstawione w filmie dla młodzieży są abstrakcyjne, odległe, jak „Imię Róży” Umberto Eco (i książka, i film na jej podstawie), jak „Germinal” Emila Zoli, jak „Lista Schindlera” lub „Pianista”, jak obrazy byłej Jugosławii w reportażach Wojciecha Tochmana. Gdyby nie sceny gwałtu, to nauczyciele z pewnością wyświetlaliby ten film na lekcjach polskiego, jako kontynuację historii pokazanych w „Medalionach” Zofii Nałkowskiej i „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall.
„Róża” pozostaje w pamięci. Przeraża obrazami i ewokuje pytania typu „Czy to mogło się wydarzyć?”, „Co bym zrobił na jej/jego miejscu?” Przeraża, bo ludzka natura pozostaje niezmienna przez wieki. Do dziś aktualne na pewno pozostają te same ludzkie pragnienia i ‘sprawiedliwe’ załatwianie niektórych spraw.
„Róża” pozostaje w pamięci. Film wg wielu recenzentów jest po prostu genialny. Świadczą o tym maksymalne punkty (gwiazdki), przyznawane przez znawców. I muszę się z nimi zgodzić. Ale piszę to jako laik, który wytwór sztuki ocenia „po całości”, emocjonalnie, nie rozkładając go na możliwe części, nie analizując od każdej strony. Dlatego dodam, że jednak film trochę mnie zawiódł. Dlaczego?
Od roku oglądałam reporterskie relacje telewizyjne z planu filmowego, pamiętam zimowe ujęcia Preis i Braciaka, pamiętam ujęcia tytułowej Róży, czyli Agaty Kuleszy, ze zmarszczkami, obłędnym spojrzeniem i w chustce na głowie. Do tego Dorociński, niezapomniany w Rewersie. Film budził apetyt na więcej. I wyszłam nasycona. Ale…
Cóż, z ostatnich kulturalnych doświadczeń muszę przyznać, że „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium wywołali więcej emocji i zostawili większe wrażenie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)